Gala w Radomiu odbyła się co prawda 5 dni temu, ale termin był na tyle niefortunny, że dopiero dzisiaj jestem w stanie ją opisać i podsumować. Krótko mówiąc - mieliśmy okazję przyjrzeć się bliżej dwunastu pięściarzom. Połowa z nich miała lepsze Święta Bożego Narodzenia, bo swoje walki wygrała. Druga połowa oprócz karpia czy barszczu, musiała najpierw przełknąć gorycz porażki. Mateusz Borek miał trochę przebojów z "Wojną Domową". W istocie miała to być gala, na której - jak sama nazwa wskazuje - pojawią się rodowici pięściarze. To się udało tylko powierzchownie. Jak jeszcze Mykolę Vovka można "podciągnąć" pod polską flagę, tak Serhiya Radchenko, a tym bardziej Twahę Kiduku już na pewno nie. Mieliśmy za to dość ciekawą galę boksu. Ale do rzeczy!
Kartę otwarli Rafał Grabowski i Kamil Młodziński. Od razu się do czegoś przyznam. Od dawna mówię, że w boksie popularnego "Camilo" nie widzę kompletnie nic. Według mnie przegrał w 2016 roku z Ivanem Njegacem, a później z Krzysztofem Szotem. Boksuje chaotycznie, bez ładu, bez składu, bez obrony i bez konkretnego ataku. Bardzo mało boksu w boksie. W roli faworyta stawiałem Grabowskiego - żeby się zrymowało, sam nie wiem dlaczego. Młodziński jednak zaimponował mi w sobotę ambicją, kombinacjami ciosów, dobrą kontrolą rywala i ringu. Sędzia Kardyni dając Kamilowi tylko dwie z ośmiu rund po raz kolejny mocno się ośmieszył. Ja punktowałem prawie odwrotnie. Na mojej karcie widniał werdykt 78-73 dla Kamila Młodzińskiego. Walka jednak nikogo nie porwała. To nie był dobry wstęp do "Wojny Domowej".
Rewanż Michała Chudeckiego z Damianem Wrzesińskim zapowiadał się już dużo bardziej ciekawie. Bardzo dobra, zakończona remisem pierwsza walka Poznaniaków tylko podkręciła tą rewanżową. I po raz kolejny pojedynek był bardzo bliski i zacięty. Widać było wzajemny szacunek obu zawodników i z tego właśnie szacunku żaden nie chciał cofnąć się ani na krok. Walka toczona w wysokim tempie od pierwszej do ostatniej rundy, dużo wymian, rundy wygrywane niemal na przemian. Na werdykcie mógł zaważyć kontrowersyjny nokdaun Chudeckiego. Na powtórkach wyraźnie widać, że poślizgnął się na reklamie, ale cios również był. Czy sam cios Damiana wystarczyłby do rzucenia Michała na deski? Osobiście śmiem wątpić, lecz sędzia postanowił liczyć Chudeckiego. Słysząc werdykt wiadomym było, że wspomniane deski nic by nie zmieniły. Stosunkiem głosów dwa do jednego zwyciężył Wrzesiński, chociaż nie brakowało głosów, że lepszy był Chudecki. Ja punktowałem minimalnie dla "Wrzosa", dlatego z werdyktem się zgodzę. Tym razem inaczej widział sędzia Brózio, ale to starcie było na tyle wyrównane i trudne do punktowania, że mogłoby wyjść i tak...
Michał Żeromiński zapowiadany był jako ten, który w swoim rodzinnym Radomie jeszcze nie zaznał goryczy porażki. No i niestety już zaznał. Po trochu to wykrakałem pisząc przed galą, że "jakby na siłę szukać niespodzianki to w dobrze dysponowanym Mykoli Vovku". No i Mykola Vovk był w sobotni wieczór dobrze dysponowany, co wystarczyło na mizernego Żeromińskiego. Nic nie mam do Michała, ale mam takie jedno drastyczne przemyślenie. Facet ma wielkie serce, ale on chyba nie jest stworzony do tego sportu. Jest chyba zbyt słaby fizycznie, ma zbyt słabe warunki, nie ma wzrostu, nie ma zasięgu, nie ma siły. Może mieć talent i serce do walki, ale to jak wystarczy tylko do pewnego momentu. I nie ma tu co zrzucać na fakt, że Vovk przyszedł z wyższego limitu. Owszem, ale wagę zrobił. Na ważeniu był jeszcze od Michała lżejszy, więc waga nie powinna mieć tu żadnego znaczenia. Michał przegrał, bo był od Ukraińca wyraźnie słabszy. Wyraźnie. Sędziowie punktowali zgodnie na korzyść Mykoli Vovka. Można przychylić się do kart Kardyniego i Jankowiaka (dwie rundy dla Żeromińskiego), sędzia Moszumański bardzo chciał wyciągnąć Radomianinowi remis punktując 75-77. W istocie przewaga była większa niż wskazuje karta sędziego Moszumańskiego. Ja dałem jedną rundę dla Polaka, lecz z punktacjami dwóch pierwszych sędziów mogę się zgodzić. Michał Żeromiński przegrał po raz trzeci z rzędu. Trzeba podjąć jakieś decyzje...
Łukasz Wierzbicki to pięściarz bardzo specyficzny. Niby dobrze porusza się w ringu, jest szybki, dobrze bije z różnych płaszczyzn i dobrze pracuje na nogach, ale jednocześnie brakuje mu tego czegoś. W Radomiu stoczył już szóstą walkę po powrocie z Kanady. W żadnej nie potrafił rzucić rywala na deski. Nie ryzykuje, przez co daje spokojne i nieco nudne walki, mało ciekawe dla kibiców. W sobotę w Radomiu dopasował się do swojego rywala. Kiduku nie przyjechał boksować, tylko ładnie przegrać. Już to kiedyś pisałem, że nie powinno się powielać na polskich galach tych samych, oklepanych, zagranicznych nazwisk. Teraz do tego grona dołącza Kiduku. Tak jak bardzo fajnie zaprezentował się z Przemkiem Runowskim, tak z Wierzbickim całkowicie pogrzebał swoje nazwisko. Walkę można było wypunktować w stosunku 100-90, ale sędziowie Brózio i Kardyni sobie tylko znanym sposobem znaleźli aż trzy przegrane przez Łukasza rundy. Wychodzi więc na to, że Kiduku np. bardzo dobrą ostatnią rundą, powiedzmy rzucając Wierzbickiego na deski mógłby zakręcić się w tej walce wokół remisu co byłoby absurdem.
Brak emocji w poprzedniej walce wynagrodził zdecydowanie Adam Balski. A tak prawdę mówiąc to nie Balski, a jego rywal, Serhiy Radchenko. Ukrainiec, który jeszcze niedawno miał na deskach Krzysztofa Głowackiego, teraz to samo zrobił z Adamem Balskim, tyle że dopiero w ostatniej rundzie. Od początku nie była to dla Polaka dobrze układająca się konfrontacja, ale jej nie przegrywał. Wydawało się, że dowiezie swoją wygraną spokojnie i bez emocji, jednak w ostatniej rundzie wydarzyło się coś nieprzewidywalnego. Balski znalazł się na deskach już na samym początku rundy. Był mocno zamroczony i wydawać by się mogło, że nie ma szans na przetrwanie ponad dwóch minut naporu Ukraińca. Adam słaniał się na nogach, potykał o własne nogi, ale jeszcze zachęcał rywala do ataku. Nie reagował sędzia Jankowiak, nie reagował trener Gus Curren, napór trwał. Niemożliwe stało się możliwe. Polak wytrzymał, Ukrainiec zmęczył się atakiem, walka skończyła się gongiem i minimalną, jednopunktową wygraną Polaka. Po walce w studiu mówiło się o kontrowersjach. Czy trener Curren powinien rzucić ręcznik poddając Balskiego? Czy sędzia Jankowiak powinien zakończyć walkę wiedząc, że pozostaje sporo ponad dwie minuty? Komentarze były sporne. Owszem, zdrowie człowieka jest najważniejsze, ale boks to nie szachy. Zawodnicy znają konsekwencje przejścia przez liny. Gdyby sędzia Jankowiak przerwał walkę, znów spadłaby na niego fala hejtu, podobnie jak w przypadku zastopowania walki Tomka Adamka z Erikiem Moliną. Balski wytrzymał, wygrał. Gdyby sędziowie za szybko poddawali pięściarzy, Krzysztof Głowacki nie miałby możliwości znokautować Marco Hucka, a ostatnio Tyson Fury nie zremisowałby z Deontayem Wilderem.
Danie wieczoru to miało być to, na co czekali kibice zgromadzeni w hali w Radomiu i przed telewizorami. Robert Parzęczewski kontra Dariusz Sęk. Powiem od razu, że chyba nigdy nie widziałem tak zmotywowanego Darka Sęka, jak na ważeniu przed "Wojną Domową". Twardy, skoncentrowany, zły i głodny wyszarpania "Arabowi" serca w ringu. Wielu kibiców widziało nawet w bardziej doświadczonym Dariuszu faworyta starcia. Ja obstawiałem Parzęczewskiego, bo jest to młody, ambitny i bardzo inteligentny facet. Zna swoje miejsce w szeregu, nie podpala się, inwestuje w siebie, mocno stąpa po ziemi. Ma cele, a nie marzenia. Te pierwsze krok po kroku realizuje. Walka z Sękiem to jedno z największych wyzwań w karierze "Araba". Nawet ja nie spodziewałem się, że walka potrwa tylko dwie rundy. Po pierwszej rozpoznawczej, Robert strzelił Darka i rzucił na deski, po czym poprawił jeszcze dwukrotnie przed przerwaniem walki. Kapitalna forma i kapitalne zwieńczenie świetnego, obfitego roku dla Parzęczewskiego. Cztery walki, cztery zwycięstwa, cztery czasówki. I ambitne plany na przyszły rok. Sam "Arab" przyznał, że chciałby walki z Dominikiem Boeselem o pas mistrza Europy wagi półciężkiej. W takiej formie, jaką prezentował Polak w ostatnich walkach, miałby spore szanse na sukces pchnęłoby go jeszcze bardziej w kierunku większych walk i fajniejszych tytułów.
Gala organizacyjnie wyszła na plus. Mateusz Borek ogarnął sprawę i pomimo tego, że wypadł mu najpierw termin, a później dwóch zawodników, poradził sobie z ogarnięciem tego przedsięwzięcia. Warto także wspomnieć, że tuż przed ważeniem wypadła jedna walka. Walka Damiana Jonaka, który miał się spotkać z Andrew Robinsonem. A jak wiadomo, Jonak zawsze generuje emocje, daje ciekawe, szybkie walki. Kto miał najlepszy humor po "Wojnie Domowej"? Na pewno Parzęczewski, na pewno Vovk, na pewno Wrzesiński. Kto zawiódł? Trochę pewnie Grabowski, na pewno Żeromiński, no i z pewnością nie tak wyobrażał sobie swojej roli w tym wydarzeniu Darek Sęk. Bardzo słaby występ Kiduku, do tego ciężka, lecz szczęśliwa weryfikacja Adama Balskiego. Tak kończy się 2018 rok na polskiej scenie zawodowego boksu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz