Wczorajszy wieczór minął wielu kibicom boksu na obejrzeniu głównego dania gali we Francji, gdzie Kamil Szeremeta po raz drugi obronił pas mistrza Europy w wadze średniej wysoko wygrywając na punkty z miejscowym faworytem, Andrew Francillette'm. Bardzo dobry czas dla Białostoczanina trwa w najlepsze. Można powiedzieć, że Polak wykorzystuje właśnie swoje przysłowiowe "5 minut" i w ringu pokazuje się z bardzo dobrej strony. Zupełnie nie rozumiem komentarzy, że wczorajsza walka była w jego wykonaniu słaba. Kamil kontrolował pojedynek od pierwszego do ostatniego gongu, ani na moment nie spadła mu koncentracja, nie był także mocno trafiony, wygrał wyraźnie. Kibice oczekują nokautów, jakie "popełnił" Szeremeta najpierw na Alessandro Goddim, a później na Rubenie Diazie, ale wystarczy spojrzeć w rekord Kamila, by stwierdzić, że nie jest to typ punchera. Kamil nie potrzebuje nokautować, by wyraźnie wygrać walkę. I te atuty pokazał właśnie wczoraj.
Ale zacznijmy od początku. Kamil urodził się w 1989 roku. Na amatorskim ringu stoczył niemalże 200 pojedynków, z czego tylko 22 zakończył jako przegrany. Na zawodowstwie zadebiutował stosunkowo późno, bo pod koniec 2012 roku, mając skończone 23 lata. Już w trzeciej walce spotkał się w ringu z Robertem Talarkiem, który też był wówczas na początku kariery. Kamil pokonał wtedy "Górnika" po czterech rundach stosunkiem dwa do remisu. Szeremeta od początku kariery bił się ze starszymi i doświadczonymi rywalami, by tylko wspomnieć Ismaila Teboeva, Daniela Urbańskiego czy Łukasza Wawrzyczka. Kamil dopiero w szóstej zawodowej walce pokusił się o pierwszą wygraną przed czasem. Co ciekawe, pokonany wtedy w trzeciej rundzie Ivica Gogosević dzisiaj ma na koncie 24 porażki, ale tylko siedem przed czasem.
Prawdziwa kariera Szeremety zaczęła się jednak od pamiętnej walki z Rafałem Jackiewiczem. Panowie od początku nie ukrywali, że nie darzą się sympatią, zakładali się nawet o wynik ich walki i wykorzystywali każdy moment, aby obrzucić się błotem. Spotkali się w 2015 roku w Legionowie. Walka nie porwała. Między linami wyraźnie lepszy okazał się młody Białoczanin wygrywając wyraźnie na punkty. Nazwisko Jackiewicza wówczas jeszcze sporo znaczyło i można stwierdzić, że to na nim wybił się Kamil, który w następnej walce wypunktował także solidnego Niemca, Arthura Hermanna. Szeremeta okazał się lepszy także od Patricka Mendy'ego, z którym wcześniej przegrał Robert Świerzbiński.
Druga "czasówka" Szeremety to... niepokonany wcześniej Artem Karpets. Walka trwała pięć rund, podczas których Kamil dawał lekcje boksu Ukraińcowi i doprowadził do poddania ze strony sztabu trenerskiego swojego rywala. Później był spacerek z Kassimem Oumą, wygrana nad Jose Villalobosem i sparing z Sebastianem Skrzypczyńskim. Wszystko na punkty. Wyjazd do Włoch na walkę o wakujący pas EBU z Alessandro Goddim to była odważna decyzja. Po pierwsze, miała to być debiutancka walka poza granicami kraju dla Szeremety. Po drugie, wyjazd do Włoch, gdzie decyzje sędziowskie bywają więcej niż absurdalne. Po trzecie, o taką właśnie decyzje miał starać się Kamil zważywszy na swoje dwa nokauty w 16 pojedynkach. Po czwarte, rywal z rekordem 33 wygranych w 36 walkach. Przyznam szczerze, że ze sporą dozą niepewności patrzyłem na tą walkę, ale to, co najlepsze w boksie Kamila przyszło w najbardziej odpowiednim momencie. W drugiej rundzie Goddi dwukrotnie trafiony został prawym overhandem i sędzia nie zezwolił mu na dalszą konfrontacje. Polak został szóstym mistrzem Europy w historii polskiego boksu zawodowego, w dodatku wraca z tarczą z bardzo ciężkiego terenu.
Pierwsza obrona pasa nastąpiła w Łomży, czyli blisko Białegostoku. I choć wydawać się mogło, że Ruben Diaz to będzie trudniejszy rywal od Włocha, ale walka w Polsce, w połączeniu ze stylem Kamila Szeremety generowała jednak zdecydowanie większy spokój. Kamil toczył istotnie trudniejszy pojedynek, ale w 10 rundzie ciosy skumulowały się na Hiszpanie, który został wyliczony do "10". Wczoraj mieliśmy przyjemność oglądać drugą obronę. Była to jednocześnie druga walka wyjazdowa. Tym razem we Francji przywitał Kamila Andrew Francillette, który jedyną porażkę poniósł w starciu z... Alessandro Goddim, po niejednogłośnej decyzji sędziowskiej.
Polak był zdecydowanym faworytem bukmacherów i świetnie rozpoczął pojedynek. W pierwszych trzech rundach Francuz nie istniał i wydawało się, że kolejny nokaut może wisieć w powietrzu. Później jednak rywal rozkręcił się, odpowiadał na ciosy Polaka i sam inicjował swoje akcje. W mojej ocenie Kamil mógł przegrać 2-3 rundy. Na mojej karcie widniał werdykt 118-110 dla Polaka, a więc wyraźna wygrana na wyjeździe. Sędziowie widzieli to podobnie. Dwóch dało Francuzowi trzy rundy, a trzeci arbiter od pierwszej do ostatniej odsłony zapisywał rundy pod nazwiskiem Polaka punktując 120-108. Tym bardziej nie rozumiem niezadowolenia kibiców i komentarzy, że z takim boksem daleko Kamil nie zajdzie. Otóż boksuje się tak, jak pozwala przeciwnik. Ten może nie był wyjątkowo wymagający, ale Szeremeta nie miał potrzeby szukać nokautu na siłę, jego narożnik doskonale widział co dzieje się w ringu, a trener Łapin wręcz stopował i uspokajał Polaka. Gdyby walka nie układała się po jego myśli, z pewnością podkręciłby tempo, rzucił się do ataku. Kamil znany jest z perfekcyjnego przygotowania kondycyjnego, dlatego obstawiam, że nie podkręcił tempa, bo po prostu nie musiał. Wygrał wyraźnie na terenie rywala i tylko to się liczy.
Co dalej z Kamilem? Cóż, drzwi do większych walk otworzyły się przed Polakiem. W rankingach światowych federacji nazwisko Szeremeta widnieje wśród samych największych postaci tej kategorii wagowej. W WBC przed Polakiem są tylko mistrzowie Saul Alvarez i Jermall Charlo oraz Gennady Golovkin, w WBA Saul Alvarez, Rob Brant i Gennady Golovkin, natomiast w IBF mistrz Daniel Jacobs, a także Jack Culcay i Serhiy Derevyanchenko. Wczoraj z TVP Sport dowiedzieliśmy się, że Kamil Szeremeta ma teraz trzy opcje. Pierwsza z nich to kolejna obrona pasa mistrza Europy i kolejny wyjazd do Włoch, gdzie rywalem Polaka miałby być Matteo Signani. Druga to przywitanie Gennady Golovkina w pierwszym występie Kazacha na platformie DAZN, trzecia natomiast to awans do wyższej kategorii i spotkanie z mistrzem federacji WBA, Callumem Smithem.
Trzeba przyznać, że opcję drugą i trzecią trudno sobie wyobrazić, o tyle kolejny wyjazd do Włoch do Matteo Signaniego jest kuszącą alternatywą. Włoch jest absolutnie w zasięgu Szeremety, jednak nie generowałby takich pieniędzy i takiego ciężaru gatunkowego, jak walka chociażby z "GGG". A może warto zaryzykować? Wygrana nad Kazachem byłaby czymś w rodzaju "Mission Imposible", jednak jak pokazała historia Maćka Sulęckiego, nawet przegrana po ciekawej walce otwiera wiele furtek.
Na chwilę obecną Kamil na pewno da sobie czas na odpoczynek i wraz ze swoim sztabem gruntownie przeanalizuje wszystkie za i przeciw, by w odpowiednim momencie podjąć najlepszą dla siebie decyzje. Oby trafną!
Zdjęcie: tojestboks.pl
Podobało mi się, że się nie podpalał. Jednak liczyłem, że może w dwóch ostatnich rundach, tak po mistrzowsku, da pokaz bardziej agresywnego boksu. No nic ważne, że wygrywa i niech tak dalej będzie.
OdpowiedzUsuńDokładnie. Liczy się zwycięstwo na obcym terenie. Nie można wymagać nokautów, bo Szeremeta to nie puncher. Liczy się efekt końcowy.
Usuń