Ta gala była dla mnie wyjątkowa z prostego względu. Jestem rodowitym Wrocławianinem, utożsamiał się z tym miastem i uwielbiam go. Niestety, na gali osobiście być nie mogłem. Nie było mnie w weekend we Wrocławiu. Oglądałem w telewizji i nieco się rozczarowałem. Nie było źle, ale spodziewałem się więcej. Gala pod nazwą "Królowie nokautu" nieco zawiedli. Nie nokautowali...
W kwestii odnotowania - gala zaczęła się od walk Dmitrija Kita z debiutującym Kamilem Jesmietowiczem, Sergeya Werwejki z Andre Bungą i utalentowanego Oleksandra Strecky'ego z Aleksejem Ribakovem. Nie widziałem tych walk, ale coraz lepiej na zawodowych ringach radzi sobie wysoki Werwejko. Zbił i zastopował pięściarza, z którym męczył się okrutnie Marcin Siwy.
Przekaz telewizyjny rozpoczął się od występu Konrada Dąbrowskiego. 22-letni mańkut miał się we Wrocławiu spotkać z Krzysztofem Szotem. Panem Krzysztofem Szotem, bo Szot mógłby Konrada przeżuć i wypluć. Nie chce się znęcać nad małolatem, ale to, co pokazał w walce z prymitywnym i surowym Nadzirem Bakshieu skwituje tylko jednym słowem: żenada.
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że młody, regularnie trenujący chłopak kompletnie nie ma sił po sześciu minutach pojedynku w ringu. Konrad po dwóch rundach wyglądał, jakby właśnie przekroczył linię mety maratonu, a po czterech oddychał już nogawkami. Idący do przodu Bakshieu bliski był znokautowania Polaka, ale ostatecznie wygrał tylko na punkty. Do jednej bramki. Wszystkie rundy. Warto dodać, że dla Białorusina była to pierwsza wygrana walka z zawodnikiem z przynajmniej jedną wygraną walką. Wcześniej wygrał tylko z debiutantem i pięściarzem o bilansie 0-4. W pełni popieram komentatorów, którzy radzili Dąbrowskiemu zajęcie się czym innym. Jest młody, ale pewnych rzeczy się już nie poprawi. Ja mam jeszcze jeden komunikat. W narożniku Dąbrowskiego stoi jego ojciec. Ojcze, zlituj się nad synem. Szkoda zdrowia 22-letniego chłopaka...
Kolejny w ringu pojawił się Marek Matyja i jego rywal, Łotysz Oleg Fedotov. Wrocławianin u siebie w domu miał zmazać plamę z ostatniej walki, kiedy to niespodziewanie uległ Norbertowi Dąbrowskiemu. Dąbrowski nieco później bił się z jednym z najlepszych na świecie, Eleiderem Alvarezem. Wynik i przebieg tej walki znamy, więc można jednoznacznie w tej chwili powiedzieć, że jego wygrana nad Matyją to żadna niespodzianka. A Matyja swoje zadanie wykonał. Walczył bardzo dobrze, umiejętnie obijał korpus rywala i w każdej rundzie był blisko wygranej przed czasem. Łotysz okazał się niezwykle twardy, ale to było wszystko, co pokazał. Matyja wygrał wszystkie rundy, mocno obił przeciwnika i wrócił w dobrym stylu.
Po Matyi w ringu miał zameldować się Przemysław Zyśk. Jego oponentem był ostatecznie Ruslan Mokrytsky z Ukrainy, co dawało podstawy by myśleć, że obejrzymy w tej walce pierwszy - tytułowy - nokaut. Nic z tych rzeczy. Zyśk walczył dość chaotycznie, w dalszym ciągu stara się bardziej urwać głowę rywalowi niż umiejętnie go osłabiać. Sześć rund, rywal przetrwał, Przemek nie zachwycił, ale wygrał wyraźnie wszystkie rundy. Zyśk na zawodowstwie nie przegrał jeszcze ani jednej odsłony, ale prawdą jest, że najlepszy jego występ miał miejsce w Legionowie, w zawodowym debiucie.
Coraz lepsze walki daje kibicom Przemysław Runowski. Kompletnie nie pasuje on jednak do opinii "Króla nokautu" - tylko dwie z 13 walk zakończył przed czasem. Jego walka z Mykolą Vovkiem zapowiadała się ciekawie ze względu na niedawną wygraną Vovka z Krzysztofem Kopytkiem. Wtedy Ukrainiec zmęczył i rozbił wręcz Polaka, tym razem było nieco inaczej. Odpowiednio dobrana taktyka zrobiła swoje. Przemek walczył dobrze technicznie, skracał ring, bił i odskakiwał. Wygrywał rundę za rundą. Może jedna odsłona w połowie walki mogłaby być zapisana na konto Vovka. Runowski wtedy odpoczywał przed atakiem. I nieoczekiwanie taki tak wykonał. Ukrainiec zmęczył się pod koniec walki i w ostatniej rundzie dwukrotnie był liczony. Nie udało się zaliczyć nokautu, ale efektowną, wysoką punktową wygraną. Runowski pokazuje, że jest gotowy na większe wyzwania, w każdym kolejnym tegorocznym występie pokazał się z bardzo dobrej strony i z pewnością jest jednym z najbardziej perspektywicznych młodych polskich pięściarzy.
Jeśli nokaut, to właśnie Michał Cieślak. Passa siedmiu nokautów z rzędu mówi sama za siebie. Ósmy był do przewidzenia, ale w tej walce mieliśmy spore kontrowersje. Michał w pierwszych dwóch rundach pokazał, że wyraźnie góruje technicznie i siłowo nad Nikodemem Jeżewskim. Zawodnik grupy Tymex Boxing (a może już nie?) odczuwał silne ciosy Cieślaka, ale nie dawał tego po sobie poznać. Zaskakujący przebieg miała natomiast trzecia runda. Nieoczekiwanie to Michał znalazł się na deskach. Natychmiast wstał i chwilę później z deskami zapoznał się jego rywal. Wyglądało to dziwnie, ze względu na to, że to Jeżewski był w ataku, a sam moment później przegrał. Walka zakończyła się kontrowersyjnie, gdyż Cieślak zadał cios w tył głowy Nikodema gdy ten klęczał już na macie. Sędzia wszystko doskonale widział, ale podjął złą decyzję poddając Jeżewskiego. Cieślak powinien otrzymać ostrzeżenie, a Jeżewski chwilę na dojście do siebie. Skończyło się, jak się skończyło. Kilka słów o wywiadach z zawodnikami po walce. Niestety, pokorny dotychczas Cieślak zdawał się być w sobotę bardzo próżny. Nie docenił rywala, nic nie zrobił sobie ze swojego ewidentnego faulu, sam stwierdził, że nie powinien być liczony. Niestety, chyba za bardzo uwierzył w to, że wielki świat boksu stoi przed nim otworem. Myślami był już być może w Stanach Zjednoczonych. Plus za to dla Nikodema. Uznał swoją porażkę, chociaż nie musiał.
Mieliśmy pierwszy nokaut, ale w takiej sytuacji nawet on nie cieszył tak, jak powinien.
Kibice czekali już tylko na jeden występ - do ringu wejść miał Krzysztof Włodarczyk. Jego rywal, Leon Harth miał za sobą ledwie 15 występów i porażkę przed czasem. Wszystko wskazywało na to, że w sobotę wieczorem będzie miał drugą. Porażkę miał, ale nie przed czasem, co mocno zdziwiło kibiców, ekspertów i chyba samego "Diablo". Polak ma po raz kolejny problemy osobiste, co widać w jego boksie. Boksuje konsekwentnie, ale nie porywa. Nie ma iskry, dlatego walka w sensie dosłownym, po prostu się toczy. I toczy. I toczy. Niemiec przyjechał ładnie przegrać, nie zaryzykował i nie otworzył się przed Krzyśkiem. "Diablo" również widocznie zadowolił się takim obrotem spraw. Obudził się dopiero w mistrzowskich rundach, ale to było za mało, by doprowadzić chociażby do liczenia. Wcześniej było sporo wyrównanych, mdłych rund, co miało odzwierciedlenie w punktacji sędziów. Wydawało mi się, że będzie wygrana praktycznie do jednej bramki Włodarczyka, natomiast sędziowie punktowali 115-113 i dwukrotnie 116-112 dla Polaka. Wygląda więc na to, że na terenie Hartha mógł tą walkę przegrać. To nauka dla Włodarczyka. Musi boksować aktywniej. Jego atutem jest siła i powinien to wykorzystywać.
No właśnie, "Królowie nokautu" dzisiaj zawiedli w tej najważniejszej materii. Nokautów praktycznie nie było, nie licząc tych kontrowersji z udziałem Michała Cieślaka i nie transmitowanego w telewizji Werwejki. Nie tak to miało wyglądać. Największym wygranym sobotniej gali był bez wątpienia Przemek Runowski. Chłopak wykorzystał słabszą dyspozycję Cieślaka i Włodarczyka i skradł show. Drugim wygranym, niestety, Nadzir Bakshieu. Białorusin chyba sam się nie spodziewał, że pójdzie tak łatwo i przyjemnie.
Warty odnotowania fakt - 50% przychodu ze sprzedaży biletów na galę przeznaczone zostanie na pomoc dla Mariusza Cendrowskiego z Wrocławia, założyciela Akademii Sportów Walki "Red Corner" (zbieżność nazw), który uległ niedawno wypadkowi samochodowemu na terenie Wrocławia.
Zdjęcia pochodzą ze stron ringpolska.pl, polsatsport.pl, bazyliowymus.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz