Gala zaczęła się od pojedynku, który - wbrew pozorom - zapowiadał się na bardzo interesujący i jeden z najbardziej wyrównanych. Wieczór z boksem otwarli Norbert Dąbrowski i Robert Talarek - pięściarze z przeszłością, którzy w ostatnim czasie byli zdecydowanie na fali wznoszącej. Osobiście byłem przeciwny tej walce, gdyż jeszcze przed walką szkoda mi było przegranego. Przegranym okazał się "Noras", chociaż to na jego wygraną stawiali eksperci i większość kibiców. Robert Talarek pokazał jednak, że rekordy nie walczą i w perfekcyjnym stylu wyeliminował atuty rywala. Dąbrowski nie tak dawno pokazał się ze świetnej strony przeciwko Eleiderowi Alvarezowi, a Robert Talarek wygrał z nim wszystkie rundy po drodze rzucając nawet na deski. Udanie więc zrewanżował się Norbertowi za niejednogłośną porażkę z 2015 roku z gali w Brodnicy. Robert Talarek przedłużył do pięciu swoją passę wygranych i pokazał, że gdyby tylko miał takie zaplecze jak rywale, z którymi się mierzy i wygrywa, mógłby być zawodnikiem klasy światowej, a przynajmniej europejskiej. Teraz natomiast musi jeździć po świecie i stawiać czoła rywalom, sędziom i kibicom w innych krajach, z czym świetnie daje sobie radę. Bardzo chętnie obejrzałbym teraz rewanż Talarka z Kamilem Szeremetą. "Górnik" to jeden z największych wygranych sobotniej gali.
Jako drudzy do ringu w Ergo Arenie weszli niepokonani Łukasz Wierzbicki i Robert Tlatlik. Walka okazała się równie ciekawa co pierwsza, również jeden z zawodników zyskał przewagę, jednak musiał być bardzo czujny do samego końca. Robert Tlatlik na ważeniu dumnie przechadzał się w koszulce z napisem 21-0, jednak po walce może ją spalić, gdyż jego rekord brzmi w tej chwili 20-1. Niemiec urodzony w Polsce przegrał wyraźnie z Polakiem zamieszkującym przez większość życia w Kanadzie. Wierzbicki dysponował zdecydowanie lepszymi warunkami fizycznymi, był wyższy i miał większy zasięg od rywala, co skrzętnie wykorzystywał. Punktował Tlatlika długimi ciosami prostymi będąc także czujnym w defensywie i nie dając się często trafiać. Tlatlik okazał się dużo słabszy niż wskazywałby na to jego nienaganny rekord. Nie umiał sobie poradzić z szybkością i ciosami na dół Wierzbickiego i przegrał wyraźnie na punkty. Łukasz po walce zapowiedział, iż zamierza przejść do wyższej kategorii wagowej.
Po dwóch walkach toczonych w dobrym tempie przyszedł czas na... Ewę Brodnicką. Warszawianka z walki na walkę prezentuje coraz nudniejszy boks, usypia kibiców zgromadzonych w hali i przed telewizorami, a na końcu korzystając z przywilejów gospodyni wygrywa walkę. Tak było i teraz, przy czym sprowadzona na ostatnią chwilę Viviene Obenauf postawiła poprzeczkę dużo wyżej niż poprzednie rywalki. Brazylijka biła dużo ciosów, wykazała się także dobrą odpornością, była szybka i punktowała Ewę. W ostatniej rundzie po serii ciosów sierpowych doprowadziła do liczenia Brodnickiej czym jeszcze podwyższyła swoje prowadzenie. W końcowych momentach wyraźnie naruszona Polka robiła to, na czym zna się najlepiej - w jednym wielkim klinczu dociągnęła walkę do ostatniego gongu. Po raz kolejny przydali się Brodnickiej sędziowie - tym razem dwóch - Leszek Jankowiak i Krzysztof Bubak. Szczególnie śmieszna była punktacja tego pierwszego, który przyznał Obenauf tylko trzy rundy. Jedynie sędzia Moszumański widział - prawidowo! - wygraną zawodniczki przyjezdnej. Ewa Brodnicka po walce kolejny raz bezkrytycznie podeszła do swojego bardzo słabego boksu, zaprzeczając iż była zamroczona i mówiąc, iż zdecydowanie wygrała walkę. Prawda jest taka, że z neutralnymi sędziami przegrałaby ją jednogłośnie. Polka jest bardzo próżna. Potwierdza się, że ciekawsze są ważenia w jej wykonaniu, niż same walki. Tylko czy tocząc od kilku lat tak nudne i słabe walki chce jej się wygłupiać na ceremoniach ważenia? Powinno być jej choć trochę wstyd...
Łukasz Janik to również zawodnik, który wskoczył do karty walk jako zastępstwo. Dostał swoją szansę po sytuacji rodzinnej Vikapity Meroro i miał zaboksować z młodym i obiecującym Adamem Balskim. "Lucky Look" wszedł do ringu po ponad dwuletniej przerwie, kilku pobytach w szpitalach, śpiączce, kontuzjach i rehabilitacjach. Ciężko było spodziewać się, iż będzie w stanie zatrzymać rozpędzonego i nakręconego Balskiego, któremu wielka kariera otwiera swoje drzwi. Balski od początku narzucił swój styl, już w pierwszym starciu naruszając Janika, a w trzeciej rzucając go na deski. Janik wstał i dotrwał do gongu, jednak w następnym starciu dał się wyliczyć po ciosie na dół. Starszy z pięściarzy sugerował, iż został trafiony poniżej pasa, jednak powtórki pokazały co innego. Sędzia wyliczył Janika i zakończył pojedynek. Dla Balskiego było to jubileuszowe, dziesiąte zwycięstwo. Łukasz dał po walce popis błazenady, czym chyba jednoznacznie skreślił się w polskim boksie. Nie ma co mówić o Janiku. Warto mówić o Balskim. Ten chłopak ma za sobą ledwie 10 pojedynków, a już bardzo ciekawe nazwiska w rekordzie. Nie wiadomo jak potoczyłby się pojedynek z Meroro, ale być może Panowie będą jeszcze mieli okazję się spotkać. Jestem natomiast przeciwny zestawianiu Adama z innym młodym, niepokonanym Polakiem, Michałem Cieślakiem. Po co wybijać się wzajemnie? Nie lepiej, aby obu naszych popchnąć w kierunku europejskich, a później światowych pasów? Adam Balski pokazuje, że warto na niego postawić.
Druga połowa gali to już pojedynki największych gwiazd. Rozpoczął ją Maciej Sulęcki, który obecnie jest na najlepszej drodze, aby dostać walkę o mistrzostwo Świata. "Striczu" wystrzelił w górę po niespodziewanej wygranej przed czasem z Grzegorzem Proksą. Co ciekawe, był to dopiero jego czwarty nokaut w 19 walce. Od tego czasu stoczył sześć pojedynków i wszystkie zakończył noautem wygrywając m.in. z Hugo Centeno Juniorem i Derrickiem Findleyem. W Gdańsku pierwotnie miał bić się z Australijczykiem, Rocky Jerkiciem, jednak nastąpiła zmiana i miejsce Jerkicia zajął Damian Ezequiel Bonelli z Argentyny. 39-letni "El Pollero" był jednak tylko mięsem armatnim i Polak rozstrzelał go w ciągu trzech rund, co wcześniej zapowiadał. Sulęcki, któremu niedawno powiększyła się rodzina, zapowiedział, że szkoda mu czasu i zdrowia na walki z takimi zawodnikami i potrzebuje dużego pojedynku z dużym nazwiskiem. Jest ponoć gotowy na walkę o pasy, czy to w limicie kategorii super półśredniej czy w średniej wymieniając nawet nazwisko samego Gennady Golovkina. "Striczu" obecnie legitymuje się świetnym rekordem 25 wygranych, żadnej porażki. Łączy on walki w Polsce z tymi w USA i jego kariera nabrała odpowiedniego rozpędu. To w tej chwili jeden z najlepszych - o ile nie najlepszy - pięściarz w polskich barwach. Bonelli zapoznał się z deskami już w drugiej rundzie, a w kolejnej zrobił to jeszcze dwukrotnie przed poddaniem ze strony narożnika.
Pojedynek Mateusza Masternaka z Ismailem Sillakhem zapowiadał się - przynajmniej w mojej ocenie - na jeden z najbardziej zaciętych i taki był. Ukrainiec okazał się najlepiej przygotowany ze wszystkich pięściarzy z zagranicy występujących na PBN i sprawił Masternakowi sporo problemów. Polak musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, aby minimalnie pokonać rywala. Poczatek należał do Sillakha, który po pierwszej rozpoznawczej rundzie wygrał dwie kolejne. W czwartej odsłonie nastąpiło przełamanie "Mastera", akcja lewy-prawy prosty i Ukrianiec znalazł się na deskach. Walka miała kilka zwrotów akcji, bo kiedy w środkowych rundach przewagę zyskiwał Mateusz, w ósmej odsłonie to on był liczony po przyklęknięciu na kolano. Ostatnie dwie rundy były wyrównane, ale Polak zaakcentował końcówkę czym zyskał przychylność arbitrów, którzy w komplecie dali mu minimalną wygraną. Nie była to jednak dobra walka Masternaka. Znów walczył w jednym tempie, znów uparł się na jedną akcję, która początkowo wchodziła, ale później Sillakh się na nią uczulił. Nie radził sobie ze zmianą pozycji Ukraińca na mańkuta i - co chyba najważniejsze - zatracił instynkt zabójcy, który cechował go od początku kariery. Kiedy mocno trafił rywala, nie poszedł za ciosem, nie zaryzykował. Jeśli przegrałby tą walkę, mógłby mieć pretensje tylko do siebie. Tym bardziej słabo wypadł Mateusz, gdyż Sillakh przed tą walką przegrywał trzykrotnie za każdym razem kończąc walkę na deskach - z Grachevem, Kovelevem i Vlasovem. "Master" jest ponoć bliski dużej walki, być może nawet o któryś z pasów. Jeśli wierzy, iż może taki pas zdobyć, musi zmienić coś w swoim nastawieniu podczas walki. Więcej agresji i luzu, a mniej kalkulacji.
Przy okazji tej walki chciałbym odnieść się do oceny Macieja Miszkinia. Miszkiń przed walką stawiał na wygraną Ismaila Sillakha i podczas walki na siłę punktował jego wygraną nad Polakiem, mówiąc później że dwie ostatnie rundy przyznał Ukraińcowi - absurdalnie. Nie wiem co jest na rzeczy, ale nie podoba mi się taka stronniczość.
Doczekaliśmy się my, kibice i doczekał się on - Krzysztof Głowacki wrócił w końcu na ring po ubiegłorocznej przegranej z Oleksandrem Usykiem. "Główka" początkowo miał zmierzyć się z Amerykaninem, Brianem Howardem, ale w jego miejsce wskoczył ostatecznie Hizni Altunkaya. Legitymujący się świetnym rekordem 29-0 Turek z niemieckim paszportem miał przetestować nieco zardzewiałego Polaka, ale był tylko ruchomym workiem treningowym i skończył tak, jak się wszyscy spodziewali. Głowacki naruszył Altunkayę w drugiej rundzie i posłał go na deski. Turek poczuł siłę pięści Krzyśka i schował się za podwójną gardą. W takiej pozycji dotrwał do piątego starcia, kiedy to dwukrotnie był liczony przez sędziego. Głowacki był wyraźnie zły, iż rywal nie chce się z nim bić. Ostatecznie Hizni poddał walkę przed rozpoczęciem szóstej rundy godząc się na pierwszą zawodową porażkę. Krzysiek Głowacki zrzucił rdzę, zapowiedział, iż nie chce już więcej tak długich przerw i wyraził nadzieję na angaż do turnieju WBSS. W tej walce pokazał dużą siłę rażenia, którą może stopować dużo trudniejszych przeciwników niż Altunkaya. Oby takie walki już tylko przed Krzyśkiem.
Tomasz Adamek to magnes sam w sobie. To on był gwiazdą tej gali, to on jest ulubieńcem Mateusza Borka i to on miał zaczarować halę w walce wieczoru. Dla Adamka zapełnia się hala, dla niego przychodzą kibice. "Góral" trzykrotnie zapowiadał już emeryturę i trzykrotnie wracał do boksu. Tam było i tym razem. Jego testem miał być Solomon Haumono z Nowej Zelandii. Ten okazał się jednak bardzo słabo dysponowany. Przez całe 10 rund ani razu nie zaryzykował, człapał po ringu i rzadko decydował się na zadanie ciosów. Adamek - choć już 40-letni - wyglądał przy nim jak młodzieniaszek. Obskoczył go, wypunktował, wypykał i mało brakowało, a zastopowałby. Jak zwykle zaprezentował dobrą pracę nóg, a nowy trener Gus Curren wprowadził kilka nowych elementów, m.in. frontalną postawę. Przed walką Adamek powiedział, iż jeśli nie wygra przekonująco, to kończy karierę. Wygrał praktycznie do jednej bramki, ale rywal był okrutnie słaby. Czy to jest zwycięstwo przekonujące - na to pytanie musi odpowiedzieć sobie sam Adamek, ale w kuluarach mówi się już o dużej zagranicznej walce, którą dla Adamka szykuje Mateusz Borek. Wygląda więc na to, że karuzela będzie się kręcić nadal. Tak jak większość myślała, "Góral" wygrał i rozbłyśnie nadzieja na walkę o mistrzostwo Świata. Jeśli przegra, nie pożegna się przecież z kibicami porażką. I tak w kółko. Mam swoje zdanie na ten temat - według mnie nie powinien już więcej boksować - wygrał walkę, zaprezentował się dobrze. Niech takiego zapamiętają go kibice. Tomku, trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny! Tym bardziej, iż to nie pieniądze są ponoć powodem powrotu...
"W komplecie" - tak nazwałem roboczo tytuł dzisiejszego podsumowania, bo nie było większych niespodzianek. Za taką można jedynie uznać porażkę "Norasa", ale dla mnie to absolutnie niespodzianka nie była. Szkoda tylko, że Ewa Brodnicka nie dołączyła poziomem do swoich kolegów, tylko po raz kolejny trzeba było ją ciągnąć za uszy.
Gala to jednak "Nowe rozdanie" - dla kogo nowe? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami...
Walką wieczoru - według mnie - starcie Masternaka z Sillakhem. Rozczarowaniem są zawodnicy przyjezdni - Haumono, Altunkaya, Bonelli i Tlatlik zaprezentowali się bardzo słabo. Wśród Polaków - oczywiście Łukasz Janik pokazał, iż nie ma co robić z tym Panem interesów i na tym sprawa powinna się zamknąć.
Jeszcze jedno - tytuł największego wygranego gali dla Grzegorza Proksy. Świetny, rzeczowy komentarz. Proksa pokazał, że zna boks od podszewki, dobrze punktował walki, dobrze je oceniał i dobrze czytał boks. Do tego dysponuje dużym zasobem słów i jest bardzo inteligentny. To kolejny, obok Maćka Miszkinia i Alberta Sosnowskiego pięściarz, który dobrze radzi sobie w studio.
Kolejny raz ciężko było słuchać Andrzeja Kostyry - rażące błędy - w wypowiadaniem nazwisk, z myleniem imion, z porównaniami w stylu "zmarszczki po 60-tce". Z całym szacunkiem dla dużej wiedzy Pana Kostyry - czy naprawdę on ma dożywotni kontrakt na komentowanie boksu?
Uważacie, że Miszkiń z Proksą nie poradziliby sobie lepiej we dwójkę?
Gala na duży plus. Bardzo dobry debiut Mateusza Borka. Pokazał, że można na jednej gali zebrać kilku świetnych zawodników. To był niejako prztyczek w nos dla Andrzeja Wasilewskiego i Tomasza Babilońskiego. Da się, Panowie. Da się!
Zdjęcia pochodzą ze strony www.ringpolska.pl