Ciężko mi pisać kolejny raz, że po polskim wydarzeniu bokserskim w mniejszym mieście pozostaje wielki niedosyt i przede wszystkim niesmak, bo wygląda to tak, jakbym był jakimś pierwszym z brzegu hejterem, wiecznie niezadowolonym i smutnym człowiekiem. No ale moi drodzy czytelnicy, nie da się znaleźć pozytywnego aspektu w takiej gali boksu jak ta, która w ubiegły weekend odbyła się w Nysie. Od samego początku wiadomo było, że będzie to wydarzenie niskich lotów i wszystkie prognozy niestety się sprawdziły. Nie wiem jaki jest sens organizacji takich "spektakli" i kto faktycznie za tym stoi, ale to już nie mój problem. Niby gala sygnowana logiem grupy Sferis Knockout Promotions, a Andrzej Wasilewski "nie podpisuje się pod tym"... No to jak to w końcu jest?
Długo zastanawiałem się co tu napisać, aby nie było za mocno, żeby nie przesadzić, może coś pozytywnego... No ale w końcu w pierwszym poście na tym blogu, napisanym ponad dwa lata temu obiecałem, że będzie "po mojemu", będzie obiektywnie i będzie tak, jak ja to widzę. A galę w Nysie widzę tragicznie. Hala została co prawda zapełniona, bo były dwa wabiki w postaci dwóch Krzyśków - Włodarczyka i Głowackiego. Było też kilku młodych i perspektywicznych, niepokonanych Polaków. Żenadą jest jednak poziom rywali, których ściągnięto dla naszych chłopaków. Niech ktoś mi raz a porządnie wytłumaczy, czy nie lepiej postawić na przeciwko naszego zawodnika jakiegoś innego Polaka, może juniora? A jak już ściągać to nie lepiej np. z Czech, z Węgier? Kiedyś mówiło się na Węgrów że są to worki treningowe, puszki soku pomidorowego itd. Teraz przerzuciliśmy się na zaciąg z Tanzanii? Któryś z rzędu pięściarz z Tanzanii pojawia się na gali w Polsce, kładzie się po jednym ciosie, odbiera pieniążki i wraca do siebie. Sensu zero.
Myślałem, że nie będę opisywał tak jak zawsze każdej walki, tylko skupie się na tej ostatniej, ale jednak wspomnę po dwa zdania.
Zaczął Łukasz Różański. Ciężki, który ostatnio szybko zastopował Alberta Sosnowskiego i pokazał mu, że boksowanie w takim stanie, w jakim znajduje się już "Dragon" nie ma racji bytu. Tym razem dla niego przyjechał dobrze już znany w Polsce kelner, Andras Csomor. Z Węgier. Gość, który w ostatnich 10 występach wygrał raz, na punkty z debiutantem. Różański skończył walkę w drugiej rundzie i na tym komunikat uznam za zakończony.
Następnie na matę ringu weszli Przemek Zyśk i Kevin Ongenae z Belgii. Przemka - mam wrażenie - że trochę kołują w tej grupie. Młody chłopak, który powinien w pierwszych latach kariery bić się zdecydowanie częściej robi dwie walki w roku. Fajnie się zapowiadający, ambitny, przede wszystkim widzący autorytet w trenerze i słuchający jego rad. Dobrze się na niego patrzy. Belg nigdy nie walczył na wyjeździe, karierę zaczął od kilku porażek, ale oficjalnie niepokonany od czterech lat. Na koncie jeden nokaut, więc zagrożenie też niewielkie. Podobnie jak Csomor, Ongenae kończy się w drugiej rundzie.
Największy tym razem hit - Benson Mwakyembe - wspomniany wcześniej Tanzańczyk. Cztery razy próbował się stawiać na wyjazdach. Pojechał do Rosji - KO. Pojechał do Serbii - KO. Pojechał znów do Rosji - znów KO. Teraz przyjechał do Polski dla Pawła Stępnia i oczywiście KO. Tym razem przeszedł jednak samego siebie, bo wytrzymał nieco ponad 100 sekund i padł po nie do końca celnym ciosie na korpus. Co tu więcej mówić. Brawo dla tych "skautów", którzy gdzieś go wypatrzyli. Ciekawy jestem, jak wyglądał proces łatwienia tego zawodnika.
No i pierwszy Krzysiek. Były mistrz Świata, "Diablo" Włodarczyk. Facet zasłużony dla polskiego boksu, ale już 36-letni. Wiadomo, czas się kończy. W Nysie dzielił ring z rywalem najsłabszym od... 10 lat. Tak, moi mili. Przez ostatnie 10 lat, od 2008 roku Włodarczyk walczył z przyzwoitymi pięściarzami, a z lepszymi od Adama Gadayeva pewnie i sparował. Tu wyszedł do walki, ale po dwóch rundach miał dość, zasymulował kontuzję i pojedynek znów skończył się zanim na dobre się zaczął. Nie wspomnę już o tym, że Gadayeva nie było na oficjalnym ważeniu, w walce wyglądał jakby ważył ponad 100kg, ale oficjalnie wpisane mu zostało 200 funtów, czyli oczywiście w limicie. Lżejszy od Krzyśka. Parodia. Także tą "walką" Polak wrócił po porażce z rąk Murata Gassieva, ale szczycić się nie ma czym, absolutnie..
Walka wieczoru to pojedynek Krzyśka Głowackiego z Serhiyem Radchenko. Ukrainiec zastąpił kilka dni temu Manroya Sadikiego i chyba sam się nawet nie spodziewał, że będzie najjaśniejszym punktem całej gali w Nysie. O ile w ogóle można mówić o jasnych punktach. Po prostu Ukrainiec zaboksował to, co umie, a do poziomu gali - niestety - przystosował się "Główka". Walka zaczęła się spokojnie, Krzysiek kontrolował pojedynek, można było zasnąć. Od trzeciej rundy Radchenko zaczął wyrzucać obszerne ciosy i aż zaśmiałem się, że takimi cepami Głowackiego nie dotknie. O dziwo, trafił! Trafił i niedawny mistrz Świata poleciał na deski. Radchenko zafundował kibicom zgromadzonym w nyskiej hali odrobinę luksusu i emocji. Głowacki się oczywiście zebrał, poszedł na wojnę i ostudził apetyt Ukraińca, ale sam fakt iż dał się tak trafić zawodnikowi, który ma dopiero sześć walk na koncie nie napawa optymizmem. Czyżby i "Główka" popadł w marazm? Niestety, turniej WBSS okazał się dużym sukcesem, który odjechał niczym Pendolino nie zabierając Krzyśka ze sobą. Zawodnicy tacy jak Usyk, Gassiev, Briedis czy Dorticos toczą między sobą niezapomniane, kapitalne spektakle, a Głowacki leży na deskach na ringu w Nysie. To bardzo przykry obrazek i zarazem przykry obraz polskiego pięściarstwa.
Nie ma co więcej "strzępić ryja" - oby takich gal jak najmniej..
Zdjęcia pochodzą ze strony Sferis Knockout Promotions / facebook.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz