Gala bokserska w Katowicach przeszła już do historii. I można powiedzieć jasno, że było to jedno z najlepszych wydarzeń tego typu w ostatnich latach w Polsce. Mateusz Borek stworzył świetny produkt, którym pod względem emocji zawartych w jednym wieczorze można by obdzielić kilka innych gal. Przede wszystkim zestawienia okazały się trafne. Dosłownie każde starcie mogłoby być walką wieczoru na większych lub mniejszych galach. Każde zestawienie niosło za sobą ładunek emocjonalny i - co bardzo ważne - nie zawiódł żaden z zagranicznych bohaterów gali. O "Ostatnim Tańcu" będziemy mówić jeszcze długo i równie długo będziemy o nim pamiętać. Bo mieliśmy wszystko, czego kibic tego sportu oczekuje - były wyrównane walki i niejednogłośne decyzje, było dużo nokdaunów i nokautów, były zwroty akcji i niespodzianki. Były wpadki i były nieoczekiwane sukcesy. Były emocje! Był bardzo dobry boks!
Zaczęło się od trzeciej walki Mateusza Rzadkosza i Tomasza Gromadzkiego. Panowie po raz kolejny pokazali, że wspólnie tworzą znakomite dopełnienie ringu. Jest to dwóch zupełnie innych pięściarzy, którzy w parze potrafią stworzyć bardzo dobry spektakl. I stworzyli go kolejny raz. Rzadkosz góruje nad Gromadzkim umiejętnościami stricte bokserskimi, a Gromadzki nadrabia walecznością i sercem do walki. Wygrał bokser, a punktacja była niejednogłośna. Po wszystkim zwycięzca stwierdził, że druga wygrana nad Gromadzkim będzie już ostatnią i nie chce więcej mierzyć się z "Zadymą", który w oczach wszystkich zyskał duży szacunek za swoją postawę.
Damian Wrzesiński powoli wybija się już ponad polskie podwórko. Po pokonaniu Michała Chudeckiego, w sobotę odprawił także Kamila Młodzińskiego po dobrej dla oka walce. Pięściarz z Poznania ma bardzo dobry rekord i fajnie się go ogląda. Czas najwyższy, aby spróbować zakontraktować mu solidnego rywala z za granicy, aby sprawdzić faktycznie, co ten chłopak potrafi. Dla Kamila Młodzińskiego duże brawa za postawę, bo - podobnie jak Tomek Gromadzki - ma braki w wyszkoleniu technicznym, ale nadrabia dużą wolą walki i sercem do tego sportu dając bliskie i emocjonujące pojedynki.
Nikodem Jeżewski wyszarpał niejednogłośne zwycięstwo nad Shawndellem Wintersem, ale nie zaprezentował się na miarę swoich nie małych umiejętności. Męczył się, widać było obawę przed silnymi pięściami rywala ze Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie walkę wygrał, ale w tym przypadku można powiedzieć, że nieco pomogły mu gospodarskie ściany. Na neutralnym terenie walka mogła spokojnie pójść w drugą stronę, a przed pojedynkiem wydawać by się mogło, że jeśli Nikodem marzy o sukcesach, Wintersa powinien spokojnie wyboksować, a najlepiej zastopować. Tak się nie stało, ale wpadki czy gorsze dni zdarzają się każdemu. Polak narzucił sobie także dość wysokie tempo - w przeciągu 14 miesięcy była to jego piąta walka. Wciąż pozostaje jednak niepokonany i wciąż chętnie obejrzałbym np. rewanż z Michałem Cieślakiem.
Walka Patryka Szymańskiego z Robertem Talarkiem emocjonowała jeszcze przed galą, ale to, co stworzyli Panowie w ringu katowickiego Spodka przejdzie do historii boksu zawodowego w Polsce. Thriller, który zaowocował aż dziesięcioma nokdaunami w zaledwie 15-minutowej potyczce. Talarek leżał na deskach aż czterokrotnie w pierwszych dwóch rundach, natomiast później przyszedł odwrót i z deskami raz za razem zapoznawał się Szymański. Obaj byli w poszczególnych rundach na skraju nokautów, ale ostatecznie to młodszy, ale i zdecydowanie mniej doświadczony Szymański nie wytrzymał tempa i sędzia Gortat słusznie zakończył walkę. Dla Szymańskiego była to druga z rzędu porażka przed czasem, co niestety zmusiło młodego chłopaka do decyzji o zakończeniu kariery. Talarek odniósł jedno z najcenniejszych zwycięstw i pokazał, że w dalszym ciągu jest w stanie wygrywać z bardzo dobrymi rywalami. Walka roku na polskim podwórku, bez dwóch zdań.
Niestety nie powiódł się powrót na zwycięską ścieżkę Mariuszowi Wachowi i to jest niestety jedna z niespodzianek katowickiej gali. Psikusa polskim kibicom i samemu "Wikingowi" sprawił Martin Bakole Ilunga. Zawodnik z Demokratycznej Republiki Kongo okazał się od Polaka dużo szybszy, mobilniejszy i wyprowadzał zdecydowanie więcej ciosów, czym zamęczył Wacha. To nie był dzień Polaka, który do końca nie znalazł recepty na agresje Bakole. Rywal szedł do przodu, czym skutecznie utrudnił Wachowi rozwinięcie skrzydeł. Te nie rozwinęły się aż do 8 rundy, kiedy to kolejna nawałnica ciosów spadających na głowę Mariusza zmusiła sędziego do przerwania pojedynku i ogłoszenia Martina Bakole zwycięzcą walki przez techniczny nokaut. Była to trzecia z rzędu porażka "Wikinga", a piąta w ogóle, w tym trzecia przed czasem. Po walce Mariusz ze łzami w oczach odpowiadał na pytania dziennikarzy. Być może jest to początek końca kariery polskiego ciężkiego.
I tak jak Martin Bakole sprawił niespodziankę, tak o drugą - chyba jeszcze większą - pokusił się Andrew Robinson. Brytyjczyk to przecież nikt wielki, a raczej przeciętny zawodnik, z którym jednak nie poradził sobie Damian Jonak. Dla Polaka była to pierwsza porażka na zawodowym ringu po 42 pojedynkach. Piękny rekord padł - powiem brzydko - na byle kim, tym bardziej szkoda, że swego czasu Jonak nie "oddał" go za większe pieniądze gdzieś za granicą. Andrew Robinson nie musiał się jakoś mocno nagimnastykować, by zgarnąć całą pulę w walce z Jonakiem. To Polak przeszedł obok walki, a później miał jeszcze, całkowicie niesłusznie, pretensje do sędziów punktowych. "D'Animal" po raz pierwszy zawalczył poza Wielką Brytanią i od razu w Polsce odniósł duży sukces wygrywając z zawodnikiem z takim rekordem. Ciekawe, czy jeszcze wróci do Polski, by oddać to, co w sobotę zabrał...
Robert Parzęczewski to gotowy produkt marketingowy, który jest jak najbardziej przygotowany na europejską karierę, a na pewno na walki wieczoru na dużych polskich galach. Jeszcze kilka tygodni temu Mateusz Borek zastanawiał się, czy to "Arab" czy "Wiking" Wach powinien zawalczyć jako główny bohater wieczoru i z perspektywy czasu dobrze się stało, że organizator gali postawił na Parzęczewskiego. Kibice tylko z jednej kwestii mogą być niezadowoleni. Robert znowu nie dał im za długo siebie oglądać. I dokładnie tak jak z Darkiem Sękiem, tak teraz z Dmitry Chudinovem zakończył pojedynek już w drugiej rundzie. Warto to odnotować, gdyż Rosjanin wcześniej przed czasem przegral tylko raz, z Chrisem Eubankiem, w 12 rundzie. "Mister KO" to świetny, ukształtowany już zawodnik, jeden z najlepiej rozwijających się pięściarzy polskich w ostatnich latach i mam nadzieje, że już niedługo będziemy mieli z niego dużo pożytku nie tylko na polskich, ale i na zagranicznych ringach.
Podsumowując galę w Katowicach nie trzeba wiele mówić. To wydarzenie bije na głowę wszystkie, do których sięgam pamięcią. Nie było odgrzewanych kotletów, Robinson, Chudinov, Winters czy Bakole to nowe nazwiska na polskich galach, nie przyjechali żadni Słowacy, Węgrzy czy Czesi, każda walka była - przynajmniej na papierze - wyrównana i ciężko było wskazać faworyta. Były nokauty, było mnóstwo desek, były niespodzianki, były łzy, był ogrom emocji. Kibice oglądający boks w Katowicach mogli być zachwyceni. I tu nasuwa się pytanie do dyskusji, które - oczywiście - podjął Andrzej Wasilewski. Promotor grupy KP zasugerował, że Mateusz Borek zniszczył trzech pięściarzy dla chwilowej uciechy. Miał na myśli pewnie Patryka Szymańskiego, Mariusza Wacha i Damiana Jonaka. Miał racje? Bo jego system prowadzenia zawodników jest taki, aby holować człowieka do świetnego rekordu, a później sprzedać ten rekord za pieniądze, aby z nawiązką zwrócić sobie koszty jego prowadzenia. Panowie, pamiętajcie! Boks jest dla kibiców. Kibice nie są głupi. Nie kupują już prowadzenia za rączkę. Takie gale, jaką mieliśmy okazję widzieć w sobotę pokazują, że może być inaczej. Oby tak dalej, Panie Mateuszu! Chapeau Bas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz