202 centymetry wzrostu, 208 centymetrów zasięgu ramion i... to chyba wszystko. Jeszcze niedawno Mariusz Wach, polski ciężki wymieniany był jednym tchem wśród najlepszych pięściarzy królewskiej kategorii. Do 2012 roku można było o nim mówić "prospekt". W sumie przed pamiętną walką z Władimirem Kliczko można było o nim powiedzieć wszystko, bo... nie było można o nim powiedzieć nic konkretnego. Dzięki promotorowi Mariuszowi Kołodziejowi walki w Polsce mógł przeplatać z pojedynkami w Stanach Zjednoczonych. To właśnie za oceanem "Viking" nokautował rywali pokroju Jasona Gaverna czy Kevina McBride'a, czym zyskał sobie miano silnego. Patrząc na Polaka można było w ciemno powiedzieć, że bije piekielnie mocno. Nie był jednak sprawdzony w walkach na nieco wyższym poziomie. Wszak Gavern, McBride, Fields czy wcześniej Hammer to był bardzo średni poziom. Wiadomym było, że Wach jest od nich po prostu lepszy. Pytanie brzmiało: jak bardzo?
Na listopad 2012 roku przypadł termin wielkiej walki z Władimirem Kliczko - hegemonem ówczesnej wagi ciężkiej. W stawce walki znajdowały się trzy mistrzowskie pasy. Mariusz miał zarobić ogromne jak na Polskę pieniądze i przede wszystkim zweryfikować się w walce na tym najwyższym poziomie. Jak większość, i ja przewidywałem, że zabraknie kilku starć na poziomie między Gavernem, a Kliczko. Mariusz Wach przed walką z Kliczko i po niej to niestety dwóch różnych pięściarzy. "Viking" był niezwykle spięty, zadał jeden (!) silny cios niestety zbierając ich nieprawdopodobną ilość. Stawiam tezę, że było to najdłuższe 36 minut w jego życiu.
Zyskał duże uznanie przede wszystkim za niespotykaną odporność na ciosy. Wytrzymał bombardowanie. Po walce kibiców spotkała kolejna nieprzyjemna informacja - dopingowa wpadka Wacha. Dwa lata trwał rozbrat Mariusza z ringiem. Niby trenował, ale nie trenował. Tłumaczył się, jednocześnie zapewniając o niewinności. Mocno plątał się w zeznaniach, często zachowując się jak przedszkolak mówiący kwestię "Proszę Pani, ale to on zaczął...".
W końcu wrócił. Rękę wyciągnął do niego Mariusz Grabowski, widząc obopólną korzyść z występów "Vikinga" na swoich galach. Wach wystąpił w Dzierżoniowie, Radomiu, Lubinie i Ostrowcu Świętokrzyskim. Nie sposób nie napisać, że Wach spotkał się na tych czterech galach z czterema journeymanami - wypunktował Kurtagicia i Oluokuna, znokautował Walkera i Airicha - to wszystko w przeciągu 8 miesięcy.
Z rekordem 31-1 musiał zacząć walczyć z kimś poważniejszym. Tyle, że... Mariusz wybitnie tego nie chciał. Wolał występy na podrzędnych galach w Dzierżoniowie czy innych Ostrołękach i zapewnienia swojego "trenera" Piotra Wilczewskiego, że jest bezsprzecznie najlepszym polskim ciężkim. Takie słodkopierdzące poklepywanie po plecach to było to, co lubił Mariusz Wach. Pojawiały się propozycje walk z Bryantem Jenningsem, Anthonym Joshuą... i na propozycjach się kończyło.
Wokół Mariusza zrobiło się zbyt dużo wrogo nastawionych do siebie ludzi. Mariusz Kołodziej chciał na Wachu jeszcze zarobić, osobisty menedżer Iwajło Gocev był przeciwny promotorowi Mariusza, a trener Wilczewski dalej klepał po plecach. W końcu zakontraktowano walkę...
Alexander Povetkin był jednym z nielicznych, którzy - podobnie jak Mariusz - wytrzymał z Władimirem Kliczko cały dystans. Rosjanin bardzo chciał zrewanżować się Kliczce i miał ewidentnie dużo wyższe aspiracje niż Polak. "Viking" postanowił "odpękać" walkę z Povetkinem, aby dać zarobić promotorom i uwolnić się od nich. Przeszedł bardzo wyraźnie obok pojedynku z Sashą, na domiar złego z powodu kontuzji oka przerwanego bardzo blisko ostatniego gongu. Mit Mariusza Wacha runął raz na zawsze.
Mówiło się nie tak dawno w kuluarach, że walki z Mariuszem chce Robert Helenius. Nie ma się co dziwić - Wach to mimo wszystko spore nazwisko, a ryzyko prawie żadne. Wach to idealny rywal dla młodych perspektywicznych ciężkich. Wach to ekskluzywny journeyman...
Szkoda Wacha, ale w tym sporcie serce do walki jest równie ważne, co talent...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz