czwartek, 27 kwietnia 2017

Joshua vs Kliczko czyli walka o przyszłość wagi ciężkiej...

Przed nami weekend, w którym dojdzie do jednej z najciekawszych walk 2017 roku, a na pewno najciekawszej w wadze ciężkiej. Rzadko zdarza się tak, żeby o jednym pojedynku móc mówić w nieskończoność, ale w tej sytuacji tak właśnie jest. Jest to walka z gatunku tych, które mogą wywrócić wagę ciężką do góry nogami. To starcie jest klasycznym przykładem na to, że jedną "dwunastką" dwóch zawodników jest w stanie znacząco zwiększyć popularność królewskiej kategorii. Ale czy tak właśnie będzie? Odpowiedź poznamy w sobotę późnym wieczorem.



Walka Anthony'ego Joshuy z Wladimirem Kliczko to pojedynek młodości z doświadczeniem. Ciężko sobie wyobrazić przegraną Anglika, ale i Ukrainiec nie może sobie na porażkę pozwolić. Najciekawszym rozwiązaniem byłby remis, ale wtedy pewnie doszłoby do rewanżu i sytuacja by się powtórzyła. Jest to zdecydowanie starcie o pozycję nr 1 w hierarchii ciężkich na świecie. Zwycięzca wysforuje się na prowadzenie w najcięższej kategorii wagowej, ale i będzie miał dużą szansę na wdrapanie się na wysokie miejsce rankingów P4P. Wreszcie jest to konfrontacja, w której możliwy jest absolutnie każdy scenariusz. Bo przecież kto wątpi w kolejny nokaut Joshuy? A kto nie wyobraża sobie dominacji Wladimira? Istny kosmos...



Walka odbędzie się na stadionie Wembley w Londynie. To może być przewaga "AJ'a", ale wcale nie musi. Anglik jeszcze nigdy nie miał narzuconej takiej presji jak teraz. Jak sobie z tym poradzi, tego nie wie nikt. Jakie atuty ma Joshua? To przede wszystkim niesamowicie silny i pewny siebie zawodnik. Stoczył do tej pory 18 pojedynków, w czasie których spędził w ringu ledwie 44 rundy. To niecałe 2,5 rundy na walkę, co przekłada się raptem na 7 minut między linami za jednym wejściem. To abstrakcyjnie mało, biorąc pod uwagę doświadczenie Kliczki. Anthony do pasa mistrzowskiego doszedł bardzo szybko, ale jako mistrz Olimpijski z Londynu miał nieco ułatwioną/utorowaną drogę. Tytuł zdobył po zaledwie 34 rundach na zawodowstwie. Minusem będzie na pewno fakt, iż Anthony nigdy nie był jeszcze w opałach, a trafiony czysto był może dwukrotnie. Nikt nie zna jego kondycji, nikt nie wie jak zachowa się będąc pod ścianą, wreszcie nikt nie wie jaką ma szczękę...



Wszyscy wiedzą jakimi warunkami dysponuje. Mierzy 198cm wzrostu i 208cm zasięgu rąk. Jest przy tym fantastycznie zbudowany. To prawdziwy atleta. W swojej karierze już pięciokrotnie zamieniał zera po stronie porażek rywali na jedynki. Ma na rozkładzie bardzo dobre nazwiska, a żadne z tych nazwisk nie potrafiło choćby naruszyć Anglika. Joshua znokautował wszystkich swoich dotychczasowych rywali. Jego procent nokautów wynosi 100%. W pokonanym polu zostawił m.in. Dilliana Whyte'a, Dominika Breazeale'a, Gary'ego Cornisha, Kevina Johnsona, Erika Molinę. Pas mistrzowski odebrał natomiast Charlesowi Martinowi. 





Wladimir Kliczko nie często boksował na terenie rywala, ale zdarzało się. Ostatnio bił się z Bryantem Jenningsem w USA i z Alexandrem Povetkinem w Rosji. Tym razem będzie jednak inaczej z jednego, podstawowego względu. Ukrainic walczy od 1996 roku, ale być może po raz pierwszy nie będzie faworytem zbliżającego się starcia. Bukmacherzy nieznacznie więcej szans dają Anglikowi, ale ponoć Kliczce to zupełnie nie przeszkadza. Dobrze czuje się w roli underdoga, zrzucił presję i może tylko zyskać. Czy na pewno? 



Wladimira Kliczko nie trzeba przedstawiać żadnemu kibicowi boksu. To bezsprzecznie najlepszy pięściarz kategorii ciężkiej w XXI wieku. Absolutny dominator i bokser bez skazy. Wykształcony, porządny człowiek, przykładny partner życiowy i od niedawna ojciec. Do tego wielki mistrz bokserski, którego porażki wręcz nie dało się przewidzieć. A jednak. W ostatnim pojedynku mającym miejsce w listopadzie 2015 roku przegrał po słabej walce Tysonowi Fury'emu, co przewróciło świat boksu do góry nogami. Od tego czasu Wladimir pozostaje nieaktywny, głównie przez byłego rywala, który dwukrotnie wycofywał się z pojedynku rewanżowego. Pytanie jest proste: Czy półtoraroczna przerwa nie wpłynie negatywnie na dyspozycje 41-letniego już Kliczki?
"Dr Steelhammer" na pewno nie będzie ulegał Anglikowi w warunkach fizycznych. Według Boxrec Panowie mają dokładnie ten sam wzrost - 198cm. Ukrainiec dysponuje zasięgiem ramion mniejszym od rywala o zaledwie 2cm. Atutem Wladimira zawsze był długi lewy prosty i na tym będzie pewnie skupiał się w walce na Wembley, ale Joshua też pod tym względem wypada bardzo dobrze. Kliczko na zawodowych ringach stoczył aż 68 walk, z czego wygrał 64. 358 to liczba rund przeboksowanych przez Ukraińca. W swojej karierze Kliczko widział już wszystko i nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Czy jednak on będzie w stanie zaskoczyć 14 lat młodszego i silniejszego przeciwnika?



Kariera Wladimira to jedno długie pasmo sukcesów. W 1999 roku zdobył pas mistrza Europy, który rok później zamienił na pierwszy tytuł mistrza Świata. Pas WBA dzierżył w latach 2000-2003. Po raz kolejny mistrzem globu został w 2006 roku. Był to tytuł federacji IBF, do którego w kolejnych latach dokładał jeszcze WBA, WBO i IBO. Panował na samym szczycie przez 10 kolejnych lat (2006-2015). Wygrywał z takimi zawodnikami jak Axel Schulz, Monte Barrett, Chris Byrd, Frans Botha, Ray Mercer, Jameel McCline, Doc Nicholson, Eliseo Castillo, Samuel Peter, Calvin Brock, Lamon Brewster, Sultan Ibragimov, Tony Thompson, Hasim Rahman, Ruslan Chagaev, Eddie Chambers, David Haye, Alexander Povetkin, Kubrat Pulev i Bryant Jennings. Aż 53 razy wygrywał przed czasem, co przekłada się na 78% nokautów. Przegrał czterokrotnie.




Anthony Joshua:

Wiek: 27
Wzrost: 198cm
Zasięg: 208cm
Waga: ok. 112kg
Rekord: 18(18 KO) - 0
Rundy: 44
Debiut: 2013
Sukcesy:
IBF World (2015-...)
IBF International (2014)

Wladimir Kliczko:

Wiek: 41
Wzrost: 198cm
Zasięg: 206cm
Waga: ok. 111kg
Rekord: 64(53 KO) - 4(3KO)
Rundy: 358
Debiut: 1996
Sukcesy:
WBO World (2000-2003, 2008-2015)
IBF World (2006-2015)
WBA World (2011-2015)
IBO World (2006-2015)
EBU European (1999-2000)
WBC International (1998)
WBA Inter-Continental (1999)

Tak jak wspominałem na początku, scenariusz tej walki może być każdy. Walka może zakończyć się nokautem ze strony Anthony'ego Joshuy, bo nokautował każdego dotychczasowego rywala i to samo może zrobić z Wladimirem. Kliczko też może znokautować Joshuę, bo wygrywał przed czasem ponad 50 razy, a Anthony może mieć podejrzaną szczękę. Wygrana na punkty również wchodzi w grę. Wystarczy dość ostrożny boks z obu stron i walka pójdzie na pełnym dystansie. Dla kogo? Obaj mogą wygrać. Remis? Byłby o tyle dobry, że zobaczylibyśmy obu Panów w ringu jeszcze raz...

W stawce pojedynku znajdzie się należący do Joshuy pas IBF oraz wakujące pasy WBA oraz IBO. 



Obaj rywale są bardzo pewni swego i zapowiadają wygraną. W lepszym położeniu jest chyba Anglik, bo on jest dopiero na początku swojej wielkiej kariery. Porażka Wladimira może być jednocześnie jego ostatnim występem w karierze. Ciężko będzie mu się odbić po dwóch przegranych z rzędu. 

Rozjemcą sobotniej walki będzie doświadczony David Fields. Co ciekawe, nie sędziował on jeszcze nigdy walki Anthony'ego Joshuy i Wladimira Kliczko. Był on jednak w ringu chociażby podczas walki Krzysztofa Głowackiego z Marco Huckiem, Andrzeja Fonfary z Chadem Dawsonem, Sergeya Kovaleva z Bernardem Hopkinsem czy Sergio Martineza z Kelly Pavlikiem. 
Co innego sędziowie punktowi. Don Trella, Steve Weisfeld i Nelson Vazquez punktowali już nie raz pojedynki Ukraińca. Nigdy nie pracowali przy walce "AJ'a".
Najbardziej doświadczony jest Steve Weisfeld. Punktował walki Wladimira z Bryantem Jenningsem (116-111), drugi pojedynek z Samuelem Peterem, Sultanem Ibragimovem (118-110), Rayem Austinem i pierwszy pojedynek z Samuelem Peterem (114-111).
Nelson Vazquez punktował walki Ukraińca z Jameelem McCline'm (99-90) i Rayem Mercerem, natomiast Don Trella pracował przy ringu punktując pojedynek z Ruslanem Chagaevem (90-79). Wszystkie te walki Kliczko wygrał. 



Nieznacznym faworytem bukmacherów jest będący na fali Anthony Joshua. Nie ma jednak wątpliwości, że każdy werdykt w tym pojedynku będzie dużym wstrząsem w świecie boksu. Walka dwóch mistrzów Olimpijskich to nie lada gratka dla kibiców. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wszystkim ogromnych emocji w sobotni wieczór. Oby stadion Wembley eksplodował...


wtorek, 25 kwietnia 2017

"Bez iskry" w Legionowie - podsumowanie gali...

"Kabaret" to była moja druga opcja na tytuł tego podsumowania, ale doszedłem do wniosku, że nie będę oceniał gali przez pryzmat Kabaretu Starszych Panów, jaki oglądaliśmy w walce wieczoru. O tym później. Nie mniej jednak tym razem w Legionowie nie było kompletnie nic na plus. Można powiedzieć, że gala się odbyła. Polacy zaliczyli kilka zwycięstw i... jedną porażkę. Mieliśmy okazję obejrzeć kilka pojedynków polsko-polskich, ale gołym okiem widać, że ten format powoli sam się wykańcza. No ale do rzeczy... Padło na tytuł "Bez iskry", bo właśnie tego momentu zapalnego nie było. Był po prostu boks...


Zaczął Łukasz Różański, który zgodnie z oczekiwaniami rozbił Marco Colicia, jednak nie ustrzegł się błędów, które przynajmniej solidny rywal spokojnie by wykorzystał. Bośniak takim się nie okazał i poległ w rundzie drugiej. Różański jednak, pomimo budującego się rekordu to przeciętniak, jakich wielu. Nie ma się nad czym rozwodzić...

W przekazie telewizyjnym zobaczyliśmy pięć pojedynków, a przekaz ten rozpoczęli Michał Syrowatka i Krzysztof Szot. Sześć rund dominacji młodszego z pięściarzy, bez żadnych emocji. Praktycznie nie było walki. Szot to już dawno jest pięściarz na telefon. Nie można oczywiście odmówić mu doświadczenia i bardzo dobrej defensywy, ale on walczy jednostajnie. Dokładnie wie, kiedy ma szansę wygrać walkę, a kiedy przyjeżdża w roli pokonanego z góry. W Legionowie po prostu zameldował się w ringu, a Syrowatka nie podkręcał tempa. Walka zakończyła się szybko, nie było zbyt wiele akcji, nie mówiąc już o jakiś krytycznych momentach. Jednogłośna i oczywiście zasłużona wygrana Michała, jednak jeśli ktoś jeszcze wierzy w tego chłopaka, musi sobie zdawać sprawę, że takie występy nic nie dają. Michałowi potrzeba wyzwania, sprawdzianu o który od dawna się upomina. Promotorzy, obudźcie się.


Efektowny debiut zaliczył Mateusz Tryc, który potrzebował zaledwie ośmiu minut, by zdeklasować całkowicie rozbitego już Tomasza Gargulę. "Tomera"to teraz sprzedawca rekordu, a komu ma ten rekord sprzedawać, jak nie młodym polskim talentom? Tryc ruszył agresywnie od początku i walka równie dobrze miała prawo zakończyć się w otwierającym starciu. Zakończyła się w rundzie trzeciej poprzez zmiłowanie sędziego Małka nad 43-letnim już Gargulą. Pięściarz z Nowego Sącza przegrał szóstą kolejną walkę, praktycznie wszystko przed czasem. Rozumiem aspekt finansowy, ale nie powinien już dalej boksować. Tryc zawalczył tak, jak powinien. Naskoczył na rywala i go po prostu zmęczył. Świetnie, że na debiut dostał Gargulę, ale poziom jego rywali musi wzrastać. To zapewnił jego promotor, więc czekamy na dalsze losy Mateusza Tryca. Waga półciężka w Polsce robi się coraz bardziej ciekawa.  



Kamil Szeremeta myślami jest już przy planowanej walce o mistrzostwo Europy z Emmanuele Blandamurą. Jego pojedynek z Sebastianem Skrzypczyńskim można porównać do walki Michała Syrowatki z Krzysztofem Szotem. Odbył się. Szeremeta pokazał się z dobrej strony, dwukrotnie rzucił rywala na deski, co nie zdarza mu się często. Nie dał rady jednak wygrać przed czasem i dalej po stronie nokautów u Kamila widnieje coraz bardziej wstydliwa liczba 2. Można powiedzieć, że nie o nokauty w boksie chodzi, ale nokauty dają emocje, a o te właśnie chodzi. W boksie Kamila widać spokój. Ten chłopak wie, na co go stać, wie jak boksować, zna swoją wartość i pokazuje to w ringu. Dodatkowo jest bardzo pewny siebie, co daje podstawy by sądzić, że faktycznie nie jest bez szans w walce z Włochem o pas EBU. A ten byłby już wielkim sukcesem Polaka. Szeremeta potwierdził, że po zakończeniu gali szybko wraca do Białegostoku do żony, która spodziewa się dziecka. Dziecko ma przyjść na świat lada chwila. Gratulacje dla Kamila.



Przed główną walką wieczoru do ringu wszedł nowy nabytek grupy Babilon Promotion, Dariusz Sęk oraz Viktor Polyakov czyli Ukrainiec z niemieckim paszportem urodzony w Rosji. To był jedyny pojedynek gali, w którym były jakieś emocje, ale głównie z powodu dużej ekspresji Polyakova. Dariusz Sęk pokazał po raz kolejny, że przestał się rozwijać, boksuje bardzo jednostajnie, nie zmienia tempa, szybko się męczy, a Polyakov udowodnił, że nie ma także odporności. Polak prowadził walkę w pierwszych 2-3 rundach, jednak później dawał się trafiać i Ukrainiec odrabiał straty. Komentatorzy przedstawiali Viktora jako pięściarza, który szybko się zmęczy, mówili o pięcioletniej przerwie w występach, pobycie w więzieniu, o remisie i porażce w ostatnich dwóch występach, a okazało się, że Ukrainiec rozkręcił się dopiero, kiedy Darek Sęk zaczął się męczyć. Nigdy nie zrozumiem u zawodowych pięściarzy tego zmęczenia po 4-5 rundach walki. Polyakov raz za razem karcił zmęczonego Sęka ciosami, trafiał na górę, trafiał na dół, osłabiał Polaka. W siódmej rundzie skontrował Sęka, który w tańcu przypominał troszeczkę pamiętnego Andrzeja Wawrzyka z walki z Denisem Bakhtovem. Polyakov spokojnie mógł skończyć Darka w tej rundzie, ale ewidentnie dał mu odpocząć, przy czym srogo się uśmiał z reakcji Polaka na cios. W ostatniej rundzie sytuacja się powtórzyła i niespodzianka stała się faktem. Ukrainiec wyrwał tą walkę, jednak mało kto spodziewał się uczciwego sędziowania w Polsce. Sytuacje próbował ratować Włodzimierz Kromka punktując 77-75 dla Sęka, jednak większą uczciwością wykazali się pozostali dwaj arbitrzy, Paweł Kardyni i Eugeniusz Tuszyński punktując minimalną przewagą gościa. Werdykt słuszny. Paradoksalnie najlepsze walki Darka Sęka to te przegrane w Niemczech. Dawno nie widziałem tego pięściarza w dobrej formie. Jak tak dalej pójdzie, za moment może być odpowiednim rywalem dla debiutującego w Legionowie Mateusza Tryca. 



Walka wieczoru na którą wszyscy czekali to oczywiście starcie Krzysztofa Zimnocha z pogromcą Andrzeja Gołoty, Michaelem Grantem. Co zostało z tamtego Granta widzieli wszyscy - wzrost i waga. Amerykanin ostatnią dobrą walkę dał Tomaszowi Adamkowi w 2010 roku. Przypomnę, że mamy 2017, Grant ostatnio występował w 2013 i 2014 przegrywając przed czasem. Czego można było spodziewać się po nim jeszcze trzy lata później? Zimnoch zrobił swoje, w drugiej rundzie trafił i skończyła się gala. Co tu dużo powiedzieć. Każdy ma swoje zdanie na temat ściągania żywych trupów z zagranicy dla polskich "prospektów". Był już Botha dla Wawrzyka, McCline dla Szpilki czy Walker dla Wacha. Teraz Tomasz Babiloński ściągając Michaela Granta dla Krzysztofa Zimnocha przeszedł samego siebie i później w studiu ewidentnie było mu głupio. Zimnoch po raz kolejny cieszył się tak, jakby to były walki o pasy, a prawda jest taka, że do poziomu czołówki brakuje mu lat świetlnych. Jest solidnym rzemieślnikiem, na ciężkiego tak naprawdę nawet nie wygląda. Babiloński zapowiedział, że jego podopieczny wróci na ring we wrześniu w Radomiu z wymagającym rywalem, na dystansie 12 rund, w walce o jeden z regionalnych pasów największych federacji. Wczoraj można było przeczytać informacje o rzekomym zainteresowaniu walką z obozu Alexandra Povetkina. Widzicie Povetkina w Radomiu? On przecież nawet nie wie, kim jest Krzysiek Zimnoch. Swoją drogą, ciekawe jak Białostoczanin wypadłby na królewskim dystansie, skoro najdłużej w ringu był dotychczas tylko osiem rund. Robota w Legionowie jednak zrobiona i to jest najważniejsze.




Co tu podsumowywać, trzy "szóstki", trzy "ósemki", trzy nokauty i... zero fajerwerków. 
Tacy zawodnicy jak Zimnoch, Sęk czy Szeremeta powinni już boksować na dłuższych dystansach, podobnie Syrowatka. Jak Ci młodzi pięściarze mają się rozwijać? Myślałem, że w Polsce odchodzi się już od standardów hodowania rekordów i jednego "lucky shota", który kończy się deklasacją, ale za trochę lepsze pieniądze. Niestety, kibice boksu są coraz bardziej wymagający. Taka gala jak w ta w Legionowie w ubiegły weekend to słaba reklama dla niedzielnego obserwatora. 
Aha, po raz kolejny, z największym szacunkiem do autorytetu. Pan Andrzej Kostyra NIE NADAJE SIĘ już do komentowania gal bokserskich. Wiedza wiedzą, ale nie nadaje się merytorycznie. Dajcie szansę młodym. Opłaci się...


Zdjęcia pochodzą ze stron Babilon Promotion i boxingphotos.pl

środa, 19 kwietnia 2017

Rugbysta rywalem "Górala" - kim jest Solomon Haumono?

Kim w Polsce jest Tomasz Adamek - wiadomo. Większość go uwielbia, jednak są osoby, które za nim nie przepadają. O gustach się nie dyskutuje. Warto jednak stwierdzić fakt - w naszym kraju to ikona. Ciągle aktywna ikona. Jest to też najbardziej rozpoznawalna twarz cyklu Polsat Boxing Night - walczył w wydarzeniu wieczoru pierwszej gali (pokonując Andrzeja Gołotę), a także w kilku ostatnich - przeciwko Arturowi Szpilce, Przemysławowi Salecie i Erikowi Molinie. Te trzy ostatnie potyczki to jednocześnie trzy ostatnie występy "Górala" na zawodowym ringu. W czerwcu wystąpi po raz kolejny, również na Polsat Boxing Night. Jego rywalem będzie Solomon Haumono i to o nim - wbrew pozorom - będzie ten artykuł.


W telegraficznym skrócie - Solomon Haumono to Nowozelandczyk pochodzący z republiki Kongo mieszkający i trenujący na co dzień w Australii. Urodzony w 1975 roku, a więc o rok starszy od Tomka Adamka. "Solo" - bo taki pseudonim nosi Haumono - to bardzo ciekawa postać. Byłbym w stanie się założyć, że absolutnie nikt nie typował właśnie jego do występu w walce wieczoru na gali w Gdańsku. Dla Haumono występ na placu Dwóch Miast będzie jubileuszową, 30-tą walką na zawodowstwie. Dotychczas tylko raz bił się "na wyjeździe" - w 2012 roku w Osace znokautował Kyotaro Fujimoto, co po dziś dzień jest jego największym sukcesem w karierze. 


Urodzony w Auckland pięściarz zadebiutował w ringu późno, bo dopiero w 2000 roku, mając 25 lat. Wcześniej z wielką pasją grał w... rugby. Przez pewien czas nawet dzielił obie pasje, ale ostatecznie zdecydował się na sport indywidualny. Wybrał boks idąc za głosem swojego ojca, byłego mistrza Australii w wadze ciężkiej, który jednak swoją karierę skończył z mocno ujemnym bilansem. 



Solomon zadebiutował w 2000 roku i pomimo 42 lat na karku, nie zamierza kończyć. Podczas 17 lat zawodowej kariery stoczył średnio poniżej dwóch walk na rok. To bardzo mało, ale warto dodać, że zdecydowanie za często zdarzały mu się długie przerwy. Po wygraniu ośmiu walk przerwał karierę na 5 lat. Wrócił w 2007 roku głodny boksu, bo stoczył w ciągu 30 miesięcy aż 11 pojedynków. Później dwukrotnie zdarzały mu się 2-letnie absencje. Między linami łącznie stoczył 29 pojedynków, z czego 24 wygrał. Dysponuje bardzo silnym ciosem, gdyż aż 21 razy kończył walki przed czasem, z czego aż 10-krotnie czystym, klasycznym nokautem. Co ciekawe, w swoim rodzinnym kraju, w Nowej Zelandii zadebiutował po... 12 latach od debiutu. Zremisował wówczas z Joeyem Wilsonem. Łącznie ledwie dwa razy walczył w Nowej Zelandii. Druga taka walka to ta ostatnia, przegrana z Josephem Parkerem w czwartej rundzie. Statystyka nieciekawa - dwie walki u siebie, zero wygranych, jedna porażka i jeden remis...


Haumono przegrywał trzykrotnie. Po raz pierwszy w 2009 roku z niejakim Justinem Whiteheadem o pas WBF International. Whitehead zadał pierwszą porażkę Solomonowi Haumono, po czym przegrał z... Juliusem Longiem. Oczywiście jasnym jest, że zawortnej kariery nie zrobił. Ba, zakończył ją po ledwie ośmiu występach. Za drugą porażkę Nowozelandczyka odpowiedzialny jest Kevin Johnson. "Kingpin" znokautował "Solo" w 10 rundzie wcześniej wygrywając większość rund. Amerykanin poradził sobie z Haumono, po czym... przegrał kolejno z Tysonem Furym, Christianem Hammerem, Dereckiem Chisorą, Manuelem Charrem i Anthony'm Joshuą. Po porażce z Johnsonem "Solo" zaliczył jeszcze wygraną nad znanym w Polsce Marcelo Luizem Nascimento i znów znikł na dwa lata. Wrócił w 2015 roku, wygrał trzy razy, m.in. z Manuelem Alberto Puchetą i w lipcu 2016 roku został zdemolowany przez wschodzącą gwiazdę tamtejszego rynku, Josepha Parkera. W 2017 roku już nie wystąpił, a pierwszym rywalem od czasu walki z Parkerem będzie Tomasz Adamek...




Walka w Ergo Arenie zakontraktowana jest na 12 rund, jednak... Haumono nigdy w karierze tak długo w ringu nie przebywał. Ledwie czterokrotnie podchodził do pojedynków zakontraktowanych na królewski dystans, ale za każdym razem walka kończyła się wcześniej - dwa razy wygraną, dwa razy porażką... Dla porównania, "Góral" aż 24 razy bił się na dystansie 12 rund, z czego 11 razy walka trwała do końca. Kariera Polaka trwa rok dłużej, a Tomasz stoczył w ringu niemal dwukrotnie więcej walk. Adamek spędził między linami aż 376 rund, przy 140 rywala. Panowie dysponują podobnymi warunkami fizycznymi - Solomon jest o dwa centymetry wyższy, ale ma także dwa centymetry mniej zasięgu rąk. 


Czy to dobry przeciwnik dla Tomasza Adamka? Moim zdaniem zdecydowanie nie. Polak nie może żyć bez boksu, po raz kolejny wraca na ring, ale nie można zapominać, że z wiekiem jego odporność znacząco zmalała. Przegrał wyraźnie trzy z czterech ostatnich walk, a jedynym pokonanym przez Tomka zawodnikiem w ostatnim czasie był Przemek Saleta. Na tapetę warto wziąć sobie przebieg ostatniego występu "Górala" - Tomek wygrywał z Erikiem Moliną, ale nadział się na cios, upadł i dał się wyliczyć. Można postawić tezę, że Solomon Haumono bije mocniej od Moliny i tylko w tym może upatrywać swoich szans w walce z Adamkiem. Nie chce mówić, że Tomek kontynuuje karierę do pierwszej porażki, bo tak on sam mówił już kilkukrotnie. Warto było jednak postarać się o bezpieczniejszego rywala. Rywala, na tle którego Polak będzie wyglądał dobrze. Spodziewałem się faceta z nazwiskiem i bez silnego ciosu. Jest Solomon Haumono, człowiek barwny, z niezwykle silnym ciosem i... bez nazwiska. Walka z cyklu: "Nic do zyskania, wiele do stracenia"... Moim zdanie można było to rozegrać inaczej, nie mniej jednak życzę Tomaszowi udanej walki i efektownej wygranej. Nie sądzę, że Haumono wytrzyma 12 rund, także liczę na efektowny nokaut w Gdańsku...

piątek, 14 kwietnia 2017

"Era Mastera" - nadchodzi czas Mateusza Masternaka...

Pięściarz, którego ciężko sklasyfikować. Zdecydowanie zbyt dobry, by nazywać go średniakiem, ale trochę jednak brakuje mu do tych najlepszych. Jego kariera wygląda jak pasmo przypadków. Świetnie prezentujący się w Polsce, minimalnie przegrywający za granicą. Zawodnik, którego oszukiwano, z którego drwiono, w którego nie wierzono we własnym kraju. Pięściarz ponadprzeciętnie inteligentny, któremu brakuje tylko jednego - konkretnego nazwiska w rekordzie. Mateusz "Master" Masternak.


Długo zbierałem się do napisania tekstu o Mateuszu. To Wrocławianin, podobnie jak ja. To pięściarz, którego podziwiałem od początku kariery. Wierzyłem w niego, bo w ringu istotnie siał spustoszenie. Był "Masterem". Dlaczego jego kariera powędrowała tak, a nie inaczej? Dlaczego nie wierzono w niego w Polsce, skoro rekordy hodowano takim pięściarzom jak Paweł Kołodziej czy Damian Jonak? Tego nie wiemy. Jestem jednak w stanie zaryzykować tezę, że gdyby objęto go odpowiednią opieką, mógłby być mistrzem Świata. Ma papiery na świetnego zawodnika i takim jest. Brakuje tylko tej kropki nad "i".


Zacznijmy od tego, że Mateusz wygrał pierwszych 30 pojedynków. To kapitalny wynik, bo dzisiaj mistrzów Świata z takim rekordem możemy policzyć na palcach jednej ręki. "Master" zadebiutował w Polsce, ale już trzy następne walki stoczył za oceanem. Już w 11 zawodowym występie sięgnął po pas młodzieżowego mistrza Świata federacji WBC nokautując Alexa Mogylevskiy'ego. Cztery miesiące później zdobył mało znaczący tytuł TWBA wygrywając także przez nokaut z Laszlo Hubertem. W 2009 roku wystąpił na pierwszej gali z cyklu Polsat Boxing Night wygrywając z Łukaszej Janikiem. Warto tu dodać, że Mateusz był przed tym pojedynkiem skazywany na porażkę przez wszystkich ekspertów, a spokojnie poradził sobie z "Lucky Lookiem" wygrywając przed czasem w 5 rundzie. Wydawać by się mogło, że to było tak dawno, bo rzadko kto pamięta z tamtej gali Mateusza. Kiedy jednak przypomnimy sobie walkę Gołota - Adamek to uświadomić sobie można, że to było przecież to samo wydarzenie. Na tej samej gali Damian Jonak remisował z Mariuszem Cendrowskim, Dawid Kostecki wypunktował Grzegorza Soszyńskiego, Krzysztof Cieślak wygrał z Maciejem Zeganem, a Krzysztof Szot zadał pierwszą porażkę Łukaszowi Maćcowi. Na tym samym ringu Artur Szpilka miał zmierzyć się z Wojciechem Bartnikiem, lecz został zatrzymany przez policję. Gdy to wszystko sobie człowiek przypomni, dojdzie do wniosku że to przecież ledwie kilka lat temu. Mateusz własnie tym występem zapewnił sobie większą uwagę w Polsce. To był spektakularny sukces, bo właśnie wtedy kibice i eksperci zaczęli zastanawiać się "kto to jest ten Mateusz i skąd on ma tyle siły?"


W kolejnych występach Masternak bronił tytułu WBC Youth przeciwko Jamesonowi Bosticiowi, Faisalowi Ibner Arramiemu, a także zadał pierwszą porażkę niezłemu wówczas Levanowi Jomardashvilemu. Absolutnie wszystko wchodziło przed czasem. Mateusz był wtedy chyba jedynym zawodnikiem w Polsce, który nokautował z luzu, nie podpalał się, cierpliwie boksował i czekał, a nokaut przychodził niemal sam. W następnej walce nie udało się zastopować Ismaila Abdoula, ale Belg jest niemal synonimem odporności skały. Przegrał 37 razy, z czego przed czasem tylko raz, w dodatku w kontrowersyjnych okolicznościach. Kiedy wydawało się, że drzwi do wielkiej kariery są dla Mateusza otwarte, nieoczekiwanie polscy promotorzy "sprzedali" go do Niemiec. "Master" podpisał kontrakt z prężną grupą Sauerland Event, co mogło przełożyć się na wielkie sukcesy, ale nie musiało...


I niestety stało się tak, jak przewidywałem. W niemieckiej stajni było zbyt wielu konkretnych pięściarzy, zbyt mało trenerów, zbyt dużo Niemców. Mateusz zszedł na drugi plan i był niejako zapchajdziurą na podrzędnych galach. Mateusz po pięciu występach pod banderą SE w 2012 roku zdobył co prawda tytuł Mistrza Europy, ale był to chyba totalny przypadek, że wystawiono Mateusza do walki o wakat z Finem, Juho Haapoją, któremu Polak nie oddał ani jednej rundy. 


I najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że w momencie największego sportowego sukcesu zaczęły się problemy. Mateusz walczył coraz rzadziej, a jak już to najczęściej nie w Niemczech a w Danii. Właśnie w Danii Masternak znokautował jeszcze Shawna Corbina i to własnie było jego jubileuszowe, 30-te zwycięstwo. "Master" był pewny swoich umiejętności, ale niepewni byli jego promotorzy. Wycieczka do Rosji na obronę pasa przeciwko Grigory Drozdowi to pomysł najgorszy z możliwych. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Sauerland nie był w stanie zorganizować tego pojedynku w Niemczech. Mateusz pojechał po wygraną, ale wrócił niestety na tarczy. Walczył tam sam, przeciwko całej Rosji. Poległ w 11 rundzie, chociaż prezentował się dzielnie, pomimo kontuzji łuku brwiowego, której nabawił się już na samym początku walki. W tym pojedynku nic nie układało się po myśli Mateusza. A szkoda. Drozd zdobył później tytuł mistrza Świata wyraźnie punktując Krzysztofa Włodarczyka, co jeszcze mocniej pokazuje, że Mateusz był w owym czasie w znakomitej formie. 



Porażka mocno utrudniła karierę Mateusza w Niemczech. Polak coraz głośniej mówił, że jest niezadowolony ze sposobu prowadzenia kariery przez braci Sauerland. Był sukcesywnie pomijany przy obsadzie najlepszych gal, a ciągle wysyłany na gale, w której miał pełnić rolę zapchajdziury. Miał jednak kontrakt i to go wiązało. Musiał zacisnąć zęby, trenować i liczyć na zwrot akcji. Po porażce z Rosjaninem stoczył w krótkim odstępie czasu dwie walki na galach w Danii, po czym dostał szanse pojedynku o tymczasowy pas mistrza Świata federacji WBA. W ringu miał spotkać się z Youri Kalengą. Gala w Monako. Lepszej szansy mogło już nie być. Mateusz musiał to wykorzystać. Niestety, z przykrością trzeba powiedzieć, że występ w Monte Carlo był najsłabszym w karierze Masternaka. Mateusz był szybszy, dużo lepszy technicznie od Kalengi, ale kompletnie nie umiał tego pokazać w ringu. Dał sobie narzucić styl osiłka, jakim jest Francuz i ostatecznie walkę przegrał niejednogłośnie na punkty. Los "Mastera" mógł jeszcze naprawić sędzia Paweł Kardyni, ale on punktował minimalnie na korzyść Kalengi czym pokazał, że absolutnie nie był stronniczy. A mógł być. Być może jego ówczesna punktacja nakierowałaby karierę Mateusza na zupełnie inną, lepszą stronę. 



Mateusz w 2014 roku stoczył jeszcze dwa pojedynki. W pierwszym, na przetarcie szybko znokautował Bena Nsafoaha, natomiast pod koniec roku musiał pojechać do Francji na walkę z podstarzałym Jeanem Markiem Mormeckiem. Już tam widać było próbę oszukania Polaka. Mateusz był zdecydowanie lepszy od Mormecka. Można nawet powiedzieć, że była to jedna z lepszych walk Polaka w ostatnim czasie. Dwóch sędziów prawidłowo punktowało wysoką przewagę Polaka, ale trzeci - zupełnie odbiegając od rzeczywistości - wskazał na remis. Wygrana we Francji to jeden z większych sukcesów Mateusza. 



Później była walka (chociaż to słowo powinno się w tym przypadku wziąć w cudzysłów) z Rubenem Angelem Mino w Niemczech. To starcie w dość karykaturalny sposób pokazuje karierę Mateusza w niemieckiej grupie. Mino, o głowę niższy od Mateusza, wyglądający jak tatuś Muminka wytrzymał 4 minuty i kiedy było już po wszystkim, szeroko się uśmiechnął. Przeżył. To sukces. 
Co jednak nie udało się we Francji, zostało zrobione w RPA. W tym momencie przyznam się osobiście, że większego złodziejstwa - bo inaczej tego nazwać się nie da - w życiu nie widziałem. To co zrobił Masternak z Johnnym Mullerem na jego terenie to był matrix. Polak wygrał 9 z 10 rund, do tego dwukrotnie posyłając rywala na deski. Moja punktacja wówczas: 99-89. W ostateczności 98-90. Gdy ogłoszono, że decyzja jest niejednomyślna, Mateusz obrócił się z niedowierzaniem do swojego narożnika. Chyba wiedział już, co się właśnie wydarzyło. Dwóch sędziów przyznało zwycięstwo Mullerowi. Kradzież roku. Dla mnie kradzież XXI wieku. Ale nie w RPA. Tam jeszcze po walce mówiono, że to słuszny werdykt, bo Muller pomimo desek był po prostu lepszy. Niewiarygodna historia. Wtedy Polaka było mi najbardziej szkoda, bo okazało się ile tak naprawdę warte są lata treningów, wyrzeczeń i miesiące przygotować w pocie czoła. 



Po tej porażce blisko było doprowadzenia do remisu. Chciał tego sam Masternak. Miał w sobie taką złość, że za drugim razem nie zostawiłby sędziom wolności decyzji. Można się czepiać, że Polak mógł zakończyć wtedy walkę przed czasem i nie byłoby całej tej historii, ale łatwo mówi się z przed telewizora. Nie zrobił tego, ale wygrał bezdyskusyjnie. Z drugiej strony, można jednak powiedzieć, że coś u Mateusza się zacięło. Zanikł instynkt zabójcy, który charakteryzował go na początku kariery. Zakończenia przed czasem co jakiś czas się pojawiały, ale brakowało nokautów "z przytupem", do jakich przyzwyczaił swoich wiernych kibiców. 

Pod koniec 2015 roku nadeszła jeszcze jedna szansa. Pojawiła się propozycja walki o pas EBU, który był już w posiadaniu "Mastera". Mateusz propozycje przyjął, chociaż znowu musiał jechać na teren rywala. Pojechał do Anglii i na wielkiej O2 Arena dał świetną walkę z Tony'm Bellew. Kim obecnie w boksie jest Tony Bellew wie każdy. A raptem 16 miesięcy temu pokonał on Masternaka w stosunku 115-112 i 115-113, czyli jedną, maksymalnie dwoma rundami. Na wyjeździe, co można interpretować w taki sposób, że na neutralnym terenie to ręka Wrocławianina mogła powędrować w górę. Po raz kolejny Masternak został pokrzywdzony. Po raz kolejny zabrakło tak blisko. Czwarta porażka w karierze i czwarta "na styku". 



Dokładnie rok temu Mateusz wrócił do boksowania w Polsce. Po pięciu latach tułaczki "Master" wystąpił na gali w Tauron Arenie, na kolejnej edycji Polsat Boxing Night w bardzo dobrym stylu punktując niezłego Erika Fieldsa. Jak się okazało, był to ostatni odcinek współpracy Mateusza Masternaka z grupą Sauerland Event. Była ponoć mowa o przedłużeniu kontraktu i chciał tego promotor, ale wizja prowadzenia kariery Polaka była nieco odmienna od tego, co wyobrażał sobie pięściarz. Niemcy chcieli, aby Mateusz był zawodnikiem na telefon, żeby jeździł na takie wyjazdy jak ten do RPA (Muller) czy Francji (Mormeck). Polak na szczęście nie zgodził się na takie warunki i został wolnym zawodnikiem. Porozumiał się z grupą Tymex Boxing Promotions i jej szefem, Mariuszem Grabowskim. Nie jest to kontrakt, ale luźna współpraca z korzyścią dla obu stron.
W ostatniej swojej walce, w marcu tego roku w Dzierżoniowie Mateusz w walce wieczoru na gali Tymexu wypunktował twardego Alexandra Kubicha. 



To nie koniec "Mastera". W czerwcu ma być on jedną z głównych atrakcji kolejnej edycji Polsat Boxing Night. W Ergo Arenie w Gdańsku spotka się ze świetnym na amatorstwie Ismaylem Sillakhem. Będzie to walka z gatunku tych, które trzeba wygrać, by zawalczyć o lepszą przyszłość. Wygrać najlepiej przez nokaut. Efektowny. Sillakh przegrywał trzykrotnie, za każdym razem przed czasem i z Mateuszem nie może być inaczej. Tak to widzę. 
Mateusz ma dopiero 30 lat. Słowo klucz: DOPIERO. Jest niezwykle doświadczony, jak na swój wiek. Stoczył w ringu 42 pojedynki, z czego 38 wygrał. Walczył już prawie wszędzie i widział prawie wszystko. Wie, czego chce i wie na co go stać. Twardo stąpa po ziemii. Wrócił do współpracy z Andrzejem Gmitrukiem i widać, że miedzy pięściarzem i trenerem znowu jest chemia. To oznacza tylko to, że planowana już dawno temu "Era Mastera" może dopiero nadejść...


Zdjęcia pochodzą ze stron Tymex Boxing Promotions, Super Express, ringpolska.pl, bokser.org, polsatsport.pl.