sobota, 14 marca 2020

Kariera Szpilki na zakręcie...

Opadł już kurz po ostatniej gali grupy Knockout Promotions w Łomży, podczas której doszło do sporego skandalu związanego z punktacją sędziowską walki Artura Szpilki z Sergeyem Radchenko. Ukrainiec wystąpił w Polsce po raz czwarty i po raz czwarty przegrał. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że po raz drugi niesłusznie. Najpierw doprowadził Adama Balskiego do stanu "krytycznego" jeszcze w ringu, a teraz wypunktował Artura Szpilkę w jego ponownym debiucie w kategorii junior ciężkiej, po drodze dwukrotnie rzucając go na deski. Punktacja była niejednogłośna, na kartach punktowych wygrał Artur. Kabaret. Kabaret dlatego, że nie było żadnych szans, żeby wypunktować jego wygraną. Zrobiło tak dwóch austriackich (dlaczego ściąga się sędziów tego pokroju z zagranicy, nie umiem zrozumieć) sędziów i... sam Artur. 
Oglądałem walkę na żywo, a później jeszcze powtórkę. Wypunktowałem dla Polaka trzy rundy. Dwie można uznać za wyrównane i gdyby je dać Szpilce to będzie razem pięć. Pozostałe wygrał Radchenko, z czego dwie w stosunku 10-8. 


Sprawa była łatwa do przewidzenia. Ma jednak dwie strony. Po pierwsze, Artur niedawno bił się z Deontayem Wilderem, Adamem Kownackim czy Dereckiem Chisorą, a na powrót do kategorii junior ciężkiej zakontraktowano mu Sergeya Radchenko. Motywacja? W sumie żadna. Ukrainiec przegrał przecież z Krzysztofem Głowackim, z Michałem Cieślakiem, z Adamem Balskim. Jaki więc miał mieć z nim problem aspirujący do mistrzostwa Świata wagi cruiser "Szpila"? Sprawa wygląda tak, że wcale nie było tak kolorowo, jak się samemu zainteresowanemu wydawało. Promotor Wasilewski ustawił walkę z Radchenko z obaw przed wpadką. Miał nosa, więc dodatkowo zaznaczył, że jeśli tylko Artur będzie mógł stać na własnych nogach po ostatnim gongu, ma wygrać. I tak się właśnie stało. Artur dał rade, wytrzymał, podniósł się z desek i "wygrał". Ukrainiec nawet za mocno nie lamentował i sprawa miała rozejść się po kościach. Ale nie w Polsce. Tutaj Artur Szpilka generuje zgoła skrajne emocje. Ale większość kibiców nie lubi ściemy i mówi jak jest. Radchenko go wypunktował, obnażył i zdecydowanie zasłużył na zwycięstwo, z którego został obrabowany. Jak takiemu facetowi, który boksując zarabia na rodzinę ma kojarzyć się nasz kraj, w którym pozbawiają go sukcesu tylko dlatego, żeby "pożalsięboże" statek o nazwie "Prospekt Szpilka" płynął dalej? 


Nie jestem z tych zawistnych, tak jak napisałem wcześniej, lubię mówić jak jest. I mówię. Jest chu*owo. Artur zyskał mój szacunek uporem w zbijaniu wagi, w trzymaniu diety, w aspiracjach i w planach. Ładnie to wyglądało. Musiał wykonać drakońską pracę, aby osiągnąć limit kategorii cruiser. Ale nie oszukujmy się, samo zejście wagę niżej niczego nie poprawi i niczego nie polepszy. Artur zamiast dać sobie chociaż jedną - prostą wydawałoby się - walkę, już dawno temu sam się "koronował" i mścił za "Główkę" mówiąc, że urwie głowę Mairisowi Briedisowi. A tymczasem chłopaczek z Ukrainy przyjechał i faktycznie - głowa została urwana. Szpilce. Ale wróćmy do tematu. Zrobił się szum. Szpilce i A.Wasilewskiemu zaczęło być gorąco pod siedzeniem. I nagle na drugi dzień Artur mówi, że jest skłonny dać rewanż Radchence. Ku*wa! On powinien o ten rewanż go błagać, bo jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie i - tak jak lubi się chwalić - umie czytać boks to wie, że tą walkę przegrał. W międzyczasie wykrzyczała się także jego narzeczona, która pokazała swój minimalizm, jeśli chodzi o umiejętność chociażby obserwowania tego sportu, ale to można pominąć i zrzuć na garb "stania w obronie". 

Teraz chciałbym się zastanowić nad taką rzeczą. Co by było, gdyby sędziowie uznali zgodnie z prawdą, że to Radchenko wygrał walkę? Kto jeszcze uwierzyłby w zapowiedzi "podboju" i "urywania głów"? Co teraz może sobie myśleć sam Artur? W pośrednim pojedynku okazał się słabszy od wszystkich swoich kolegów z grupy, którzy Ukraińca pokonali. Powiem tak - osobiście nie wierze w "nawrócenie" Szpilki, który rzekomo obejrzał walkę i przyznał, że punktacja była naciągana. Uznał honorowo, że nie chce takiego zwycięstwa i można tą walkę uznać za nieodbytą. Dobrze wiedział, że musi tak powiedzieć, żeby się wybielić. Tak mu podpowiedział, a powiem nawet, że wymusił A.Wasilewski, żeby ratować skórę i twarz. Wasilewski to inteligentny człowiek, który dobrze wie, że walka się odbyła i wynik zostanie utrzymany. Dlatego UWAGA - będzie rewanż. I teraz pytanie: po co Radchence rewanż? Co ma się zmienić w rewanżu? Przecież Szpilka nie może przegrać, więc rewanż zakończy się takim samym rezultatem. Szpilka się mocniej przygotuje, wygra ze dwie rundy więcej i pokona Radchenkę już bez skandalu. Innej opcji nie widzę. Dodatkowo Sergey przyznał, że zespół Szpilki chce zapłacić mu 500 euro więcej niż ochłapy za pierwszy pojedynek. Kino. W życiu nie godziłbym się na kolejny przyjazd do naszego kraju i kolejną kradzież. Ale zobaczcie paradoks całej sytuacji. Były pretendent do pasa mistrza Świata kategorii ciężkiej prosi o rewanż Ukraińca z rekordem 7-6 w kategorii cruiser. W głowie się to nie mieści...

Ostatnia kwestia dotycząca Artura i jego teamu. Szpilka zwolnił Romana Anuchina. Tego samego, którego nie mógł się nachwalić, "trenerek" najlepszy na świecie, jedyny niezastąpiony. Tyle się przy nim uczył, wiedzę chłonął rzekomo jak gąbka, jeździł na wspólne treningi do Hiszpanii. I bilans trenerka Anuchina to ciężki nokaut z Chisorą, jedna runda ze zwłokami F.Tuiacha i wstyd z Sergeyem Radchenko. Był Łapin, był Shields, był Gmitruk, był Anuchin. Będzie kolejny trener dla Artura. A może to w nim samym jest problem, a nie w trenerze? Pomijam fakt, że Roman Anuchin nie miał dla Artura kompletnie żadnego planu taktycznego oraz żadnych konstruktywnych rad między rundami, ale przecież był najlepszy z najlepszych? Szybko Artur wyzbywa się lojalności...


Kończąc temat próbuje postawić się w skórze A.Wasilewskiego. To tylko moja hipoteza, ale mam wrażenie, że promotor ma już serdecznie dość "Szpili" i jego wybryków. Najchętniej sam zakończyłby mu karierę, żeby przestać świecić oczami. I w sumie nie ma się co dziwić. Jeśli wszyscy się dogadają i dojdzie ostatecznie do rewanżu to będzie to dla Artura walka o "być, albo nie być". Kolejna wtopa definitywnie zakończy tę podróż, a statek o nazwie "Artur Szpilka" na stałe zacumuje w porcie...


piątek, 6 marca 2020

Dwumetrowy "Nightmare" na drodze Kownackiego.

Zaczynając od samego początku - Roberta Heleniusa pierwszy raz w akcji widziałem w 2009 roku, kiedy to dzielił ring z Tarasem Bidenko. Była to jubileuszowa 10-ta walka zawodowa reprezentanta Finlandii. W moim odczuciu nie był faworytem starcia z Bidenko i zastopowanie walki po trzeciej rundzie nieco mnie zaskoczyło. Moim zdaniem to właśnie wtedy tak naprawdę rozpoczęła się kariera Roberta Heleniusa. Był to dopiero drugi rok kariery dwumetrowego Fina, a już niedługo później bił się on o tytuł mistrza Europy w wadze ciężkiej, który to z łatwością wywalczył rzucając na deski swojego oponenta w trzeciej, czwartej, piątej i szóstej rundzie przed zastopowaniem pojedynku. 
Wówczas nazwisko Helenius było już wymieniane w gronie przyszłych potencjalnych kandydatów do tytułów mistrzowskich. Panowali wówczas bracia Kliczko, Vitaliy i Wladimir, a Robert Helenius pasował do nich... warunkami fizycznymi. 


Ale powróćmy na początek kariery Fina. Helenius na amatorskich ringach stoczył ponad 140 pojedynków, z czego 105 zakończył zwycięstwem. W 2006 roku wywalczył srebrny medal mistrzostw Europy amatorów, w pokonanym polu zostawiając chociażby Kubrata Puleva. W finale uległ Rosjaninowi Islamowi Timurzievowi. Jego marzeniem był występ na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, ale nie zdołał przejść eliminacji, więc zrezygnował z dalszej kariery amatorskiej i przeszedł na kontrakt zawodowy, podpisując go z grupą Sauerland Event. 

Początki kariery dzielił między Finlandie, Szwecje i Niemcy. Był aktywnym zawodnikiem, walczył nawet 5 razy do roku. Po wywalczeniu pasa EBU poprzeczka jeśli chodzi o jakość jego rywali poszła mocno w górę. Fin nokautował kolejno Atille Levina, Samuela Petera i Siarheia Liakhovicha. W 2011 roku spotkał się z Dereckiem Chisorą na gali w Helsinkach i między linami był wyraźnie słabszy od Anglika, jednak dwóch sędziów wskazało na niego, co spotkało się z dużymi kontrowersjami. Jedynym arbitrem, który poprawnie wówczas wytypował zwycięstwo Chisory był... Leszek Jankowiak.


Po kontrowersyjnej wygranej nad Chisorą niepokonany Robert Helenius był naturalnym kandydatem do walk z którymś z braci Kliczko, jednak ostatecznie nigdy do takiej konfrontacji nie doszło. Helenius bardzo dobrze sprawdzał się za to, jako etatowy sparingpartner. Jak sam mówi, trenował z każdym z największych pięściarzy świata i w każdym możliwym miejscu. Sparował z Władimirem Kliczko, Davidem Haye'm, Aleksandrem Povetkinem, Tysonem Furym, Anthonym Joshuą czy... Arturem Szpilką. 

W 2016 roku Helenius bardzo nieoczekiwanie przegrał przed czasem z twardym, lecz nie wybitnym Johannem Duhaupasem i jego kariera wyraźnie wystopowała. Trzy kolejne walki zakończył co prawda przed czasem, ale poziom rywali wyraźnie się obniżył. W 2017 roku podjął kolejne duże wyzwanie i znów nie podołał. Na stadionie w walijskim Cardiff uległ wyraźnie na punkty Dillianowi Whyte'owi. Później było jeszcze słabiej - na przetarcie Helenius spotkał się z niejakim Yury'm Bychotsovem, Białorusinem z ujemnym rekordem. W ringu widzieliśmy jednak bardzo wyrównany pojedynek. Fin ostatecznie wygrał dzięki niejednogłośnej decyzji, ale nie brakowało głosów, że powinien tą walkę przegrać. W rewanżu wygrał jednogłośnie, ale minimalnie na punkty. Kiedy jednak eksperci postawili już na nim krzyżyk, ten miesiąc później na gali w Niemczech zastopował Erkana Tepera. 


W ubiegłym roku spotkał się z Geraldem Washingtonem. Do ósmej rundy toczył z Amerykaninem bardzo wyrównany pojedynek, ale w tej własnie rundzie przegrał przez czyste KO. Był to debiut Fina na amerykańskim ringu. Dla Washingtona walka z Heleniusem była powrotem po... porażce z Adamem Kownackim. Teraz to właśnie Kownacki będzie oponentem Heleniusa i jeśli wierzyć w statystyki, powinna być to dla Polaka bardzo łatwa walka. 


Ale wcale nie musi tak być. Fin jest od Polaka dużo wyższy, ma większy zasięg rąk i odpowiednie doświadczenie, żeby sprawić Polakowi problemy. Dysponuje także mocnym ciosem, 18 pojedynków kończył przed czasem. Jest już jednak nieco rozbity i z pewnością to "Babyface" będzie zdecydowanym faworytem tego starcia. Przestrzegam jednak, żeby nie dopisywać już Kownackiemu kolejnej wygranej. Przypominam, że Adam miał łatwo załatwić jeszcze mocniej rozbitego Chrisa Arreolę, a skończyło się wyrównanym pojedynkiem rozegranym na pełnym dystansie...