sobota, 26 grudnia 2020

5 życzeń na 2021 rok...

 Kończy się bardzo dziwny rok. 2020 odchodzi do historii, ale z pewnością będzie zapamiętany w świecie boksu ze względu na bardzo mało walk, długość oczekiwania na pojedynki, brak kibiców w halach itp. Mam ogromną nadzieje, że kolejne 365 dni będzie zgoła odmienne. Chcemy oglądać wielkie walki, wspaniałe nokauty, duży boks i kapitalny doping na trybunach. Osoby śledzące mój blog na pewno doskonale wiedzą, że ja co roku kończę sezon podsumowaniem TOP50 P4P, jednak od razu powiem, że w tym roku nie będzie takiego zestawienia, ponieważ sporo pięściarzy przez pandemię nie wyszło w 2020 roku do ringu, zdecydowana większość zawalczyła tylko raz, niewielu zawodników pojawiło się między linami dwa razy lub więcej. Niewiele by się zmieniło w tym zestawieniu, dlatego na kolejny ranking TOP50 poczekamy do grudnia 2021. W zamian za to przedstawię moją listę życzeń na 2021 rok. Będzie to 5 pojedynków, które każdy kibic szermierki na pięści obejrzałby bez mrugnięcia okiem...

5. Jose Carlos Ramirez - Josh Taylor

Amerykanin i Brytyjczyk walczący w kategorii super lekkiej. Obaj niepokonani, obaj dzierżący mistrzowskie pasy - mistrzowie Świata. 28-letni Ramirez to posiadacz pasów WBO i WBC, natomiast 30-letni Taylor to mistrz federacji IBF i WBA. Jeśli doszłoby to ich pojedynku, w stawce po raz kolejny znalazłyby się wszystkie cztery pasy najważniejszych federacji. Jeden z nich byłby kolejnym po Crawfordzie, Usyku i Lopezie bezdyskusyjnym mistrzem w ostatnim czasie. Z tego co wiem, do takiego pojedynku czynione są już jakieś rozmowy i kroki i nie jest wykluczone, że Panowie spotkają się ze sobą w 2021 roku. Gdyby spojrzeć na ich rekordy, w ostatnich latach wspólnie dosłownie wyczyścili kategorię super lekką i mają na rozkładzie dosłownie wszystkich największych walczących w tym limicie. Amerykanin w pokonanym polu zostawiał m.in. Amira Imama, Mourice'a Hookera, Jose Zepedę czy Antonio Orozco, natomiast Taylor wygrywał z Oharą Daviesem, a także wygrał turniej WBSS odprawiając kolejno Ryana Martina, Ivana Baranchyka i Regisa Prograis. Punktem wspólnym ich karier jest jednak Viktor Postol. W 2018 roku Ukrainiec wyraźnie uległ Joshowi Taylorowi po drodze lądując nawet na deskach, by w bieżącym roku przegrać minimalnie i niejednogłośnie na punkty z Jose Ramirezem. 

4. Teofimo Lopez - Gervonta Davis

Co to by były za grzmoty! Walka dwóch fantastycznych puncherów, którzy w trakcie walki chcą swoim rywalom urwać głowy. 23-letni Lopez to posiadacz wszystkich pasów mistrzowskich w dywizji lekkiej, który po niespodziewanym, ale jakże pięknym zwycięstwie nad Vasylem Lomachenko wskoczył do światowej czołówki rankingów bez podziału na kategorie wagowe. Gervonta Davis - podopieczny Floyda Mayweathera - to były mistrz Świata w niższym limicie oraz posiadać zwykłego pasa WBA w obecnej wadze. 26-latek to znakomity zawodnik, artysta nokautu, który aż 23 z 24 pojedynków rozstrzygnął przed czasem. Bez wątpienia to Lopez jest obecnie numerem 1 w tym limicie, ale jako bezdyskusyjny mistrz powinien teraz dać szansę innemu kozakowi. W tym limicie jest jeszcze chociażby Devin Haney czy Ryan Garcia, ale to zdecydowanie "Tank" Davis będzie najgroźniejszy dla Teofimo Lopeza. Pogromca Lomachenki będzie jednak musiał zmierzyć się wcześniej z George Kambososem Jr, któremu jednak nie daje się większych szans na pokonanie Lopeza. Jeśli po spodziewanym zwycięstwie z Australijczykiem Lopez zdecyduje się na pozostanie w obecnej wadze, w drugiej połowie roku musi dojść do jego walki z Davisem, który wspaniałym nokautem na Leo Santa Cruzie wysłał w świat wiadomość, iż jest gotowy na jeszcze większe wyzwania.

3. Saul "Canelo" Alvarez - Jermall Charlo

Do uznawanego nie bez powodu za najlepszego pięściarza Świata bez podziału na limity wagowe Meksykanina ustawia się niemała kolejka chętnych do walki. Chętnych jest dużo, bo "Canelo" z przyjemnością "fruwa" po kategoriach wagowych - od średniej do półciężkiej. W średniej pokonał Gennady Golovkina, w półciężkiej Sergeya Kovaleva, a niedawno w super średniej nie dał szans Callumowi Smithowi. Wygląda na to, iż właśnie ta ostatnia dywizja jest mu obecnie najbliższa, więc najbliżej walki z Alvarezem naturalnie będą David Benavidez, Caleb Plant i Billy Joe Saunders, jednak w moim odcuciu żaden z nich nie będzie stanowił takiego zagrożenia jak Amerykanin Jermall Charlo. Nie wiem czy "Canelo" chętnie wróciłby do kategorii średniej, ale na pewno przy odpowiedniej propozycji w górę z wagą pójdzie niepokonany w 31 pojedynkach Charlo. Osobiście uważam, że to właśnie "HitMan" miałby największe szanse na zdetronizowanie Meksykanina. Niewykluczone, że Alvarez najpierw kogoś z w/w trójki Benavidez-Plant-Saunders, a w międzyczasie Charlo musiałby dołożyć jakieś przekonujące zwycięstwo, być może z Gennady Golovkinem lub Demetriusem Andrade.

2. Anthony Joshua - Tyson Fury

Waga ciężka, więc dla wielu zdecydowanie największe emocje. Tu sprawa jest prosta - nie ma innej równie ważnej i ciekawej walki na horyzoncie w tej dywizji. "AJ" posiada w swojej gablocie pasy IBF, WBO i WBA, zaś "Gypsy King" dzierży na biodrach tytuł WBC. Dwóch brytyjskich olbrzymów w ringu to gwarantowane emocje od samego początku do samego końca walki. To także pojedynek promotorski Eddie'ego Hearna z Frankiem Warrenem. W ostatnim czasie to zdecydowanie Fury przejął pałeczkę lidera w wadze ciężkiej po dwóch fantastycznych pojedynkach z Deontayem Wilderem, z którym przez długi czas nie mógł w sprawie walki dogadać się Joshua. Młodszy z Brytyjczyków zaliczył w międzyczasie sporą wpadkę ulegając przed czasem z Andy Ruizem Jr, któremu jednak szybko się zrewanżował. Ruiz jednak pokazał, że Joshua nie jest nadczłowiekiem i ma swoje słabe strony, a Tyson Fury to arcymistrz wykorzystywania błędów rywala i wciągania przeciników w swoją własną grę. Anthony Joshua być może ma silniejszy pojedynczy cios, ale Tyson Fury posiada lepszą pracę nóg. To walka, której wyniku przewidzieć nie zdołam, bo może się ona zakończyć w każdym momencie i w każdy możliwy sposób. Wydawać by się mogło, że większą pewnością siebie dysponuje "Gypsy King", podobnie rzecz się ma z odpornością na ciosy, potrafił przecież wstać po piekielnym ciosie Wildera w 12 rundzie pierwszego pojedynku. Na szali takiej walki znalazłyby się cztery pasy w królewskiej kategorii. Wyżej już iść się nie da, więc gdyby zwycięzcą okazał się Fury, byłby to idealny moment, aby w glorii chwały, pozostając niepokonanym zawiesić rękawice na kołku, stając się przy okazji legendą.

1. Terence Crawford - Errol Spence Jr.

Zdecydowanie największa możliwa do zrobienia walka w obecnym boksie. Pojedynek, na który z pewnością czeka cały pięściarski świat, gdzie na przeszkodzie stoją kontrakty promotorskie i telewizyjne. 2021 rok to jednak idealny czas na tą walkę, bo zarówno Crawford, jak i Spence są w najlepszym momencie swoich karier, lepsi już raczej nie będą. Obaj są genialni, niepokonani, mający całą rzeszę kapitalnych nazwisk na rozkładach. Ich wspólny bilans to 64 wygrane walki, z czego aż 50 przed czasem. Zero porażek, zero remisów, ba! Tak naprawdę zero kłopotów w ringu. Crawford to przecież niekwestionowany, zunifikowany mistrz Świata niższej kategorii, który od 2016 roku wygrywa tylko przed czasem stopując ostatnich ośmiu przeciwników. Spence dla odmiany trzy ostatnie walki wygrywał na punkty, w tym raz niejednogłośnie, wcześniej jednak notując aż 11 nokautów z rzędu. Panowie nie ukrywają niechęci względem siebie wzajemnie obrzucając się winą za brak tej walki. Nie ma innego wyjścia, jak odstawić telewizje i promotorów na chwilę na bok - ten pojedynek to "must have" na 2021 rok. W moim osobistym rankingu obaj mają swoje pewne miejsce w TOP5 P4P bez podziału na limity wagowe, a wygrany będzie mógł rywalizować z "Canelo" Alvarezem o miejsce na samym szczycie. Zwłaszcza tyczy się to Terence'a Crawforda, któremu zarzuca się w ostatnim czasie brak klasowych rywali. Errol Spence z pewnością byłby najlepszy z najlepszych...

Miejmy nadzieję, że rok 2021 będzie przychylny i uda się doprowadzić do tych pojedynków. W każdym z nich bardzo ciężko wskazać faworytów, a to jest właśnie w boksie najciekawsze. 

piątek, 18 grudnia 2020

MISMATCH!

 Już dzisiejszej nocy do ringu w Hollywood wejdzie w końcu Kamil Szeremeta. Polak spotka się w nim z czołgiem w postaci Gennady Golovkina, czyli przeciwnika prezentującego poziom, na którym Kamil nigdy nie był. Powiem krótko i dobitnie. Dla mnie to MISMATCH!

Walka o mistrzostwo Świata to ogromny sukces Kamila Szeremety, promotora Andrzeja Wasilewskiego i całego sztabu. Dlaczego uważam, że Polak nie ma szans? Powodów jest kilka. W gruncie rzeczy analizowałem tą sytuację i bardzo ciężko było mi znaleźć chociaż jeden aspekt świadczący za naszym rodakiem. Jedyne co mogę w tej kwestii powiedzieć to fakt, iż Kamil wciąż jest niepokonany, a z takimi zawodnikami walczy się trudniej. Często uważają, że są nie do pokonania. Ale Szeremeta taki nie jest. Chłopak ma łeb na karku, twardo stąpa po ziemi. On, jego najbliżsi, promotorzy, sztab trenerski i wąskie grono przyjaciół z pewnością ogromnie wierzą w sukces, bo takowy znacząco odmieniłby życie zawodnika. Ale gdy zagłębiam się bardziej w szczegóły stwierdzam, że szans na sukces nie ma praktycznie wcale. 

Po pierwsze, walka ta z wiadomych przyczyn kilkukrotnie była przekładana. Data była podawana, potem się zmieniała, pojawiała się następna i tak w kółko. Wynik tego był taki, że Polak nie walczył od 14 miesięcy. Oczywiście w podobnej sytuacji jest Golovkin, ale na pewnym poziomie pięściarze są w stanie się do takiej sytuacji lepiej przystosować. Dla Szeremety to najdłuższa przerwa w karierze, a o walce wie przynajmniej od roku. Kilkukrotne wskakiwanie na wyższy tryb treningu, luzowanie, później znowu ponowienie akcji... Nie wiadomo, czy Kamil jest odpowiednio przygotowany, czy może jest już zmęczony ciągłym treningiem bez światełka w tunelu.

Nastawienie mentalne wydaje się być dobre. Polak psychicznie wygląda całkiem ok, w USA się zaaklimatyzował, problemów zdrowotnych nie ma, na spotkaniach f2f wyglądał na pewnego siebie. Ale wiadomo - nastawienie może zmienić się po pierwszym otrzymanym ciosie. A każdy wie, jak potrafi "kopnąć" Golovkin. Jestem pewny, iż Kamil nigdy z taką siłą się nie spotkał i zaryzykuje stwierdzenie, że nie spotka się już z taką do końca kariery. Wystarczy spojrzeć na liczby. 42 pojedynki, 40 zwycięstw, 35 nokautów. To niemal dwukrotnie więcej niż wszystkich walk Polaka, a aż 7 razy więcej niż "czasówek" Szeremety. 

"GGG" od ponad dekady walczy na najwyższym światowym poziomie, od dokładnie 10 lat jest mistrzem Świata, dwudziestokrotnie broniąc swoich tytułów. Kamil Szeremeta 10 lat temu jeszcze nie myślał o zawodowstwie. Polak tylko raz przeboksował 12 pełnych rund. Jego pełny bilans rund to 144, przy 212 Golovkina, przy czym pamiętać trzeba, iż Kazach zdecydowanie w większości przypadków nie potrzebował nawet połowy tego czasu. Golovkin od 2009 roku nieprzerwanie bije się na królewskim dystansie. Nie ma nawet sensu porównywać dotychczasowych rywali obu zawodników. 

I wreszcie scenariusze pojedynku. Nie chciałem skreślać Polaka ot tak, ale spróbowałem przewidzieć wszystkie możliwe wersje tej walki. Kamil co prawda w ostatnim czasie poprawił procent nokautów, udało mu się rzucać na deski teoretycznie trudniejszych rywali, niż miał wcześniej. Padali Goddi, Diaz czy ostatnio Cortes. Ale pięć nokautów nie może robić wrażenia na Golovkinie. Kazach wytrzymywał potężne bomby od Saula Alvareza, Daniela Jacobsa, Serhiya Derevyanchenko czy silnego jak tur Davida Lemieux. Nie widzę więc możliwości, aby cios Polaka zrobił na nim jakiekolwiek wrażenie. Wygrana na punkty? Też raczej nie ma opcji... Jak wspominałem, tylko jedna walka na takim dystansie, do tego Kamil nie jest raczej tytanem kondycyjnym. Wielokrotnie widzieliśmy, że w ośmiorundowych walkach nie potrafił zaakcentować końcówki. Stany Zjednoczone - Szeremeta za oceanem przeboksował dopiero niecałe cztery minuty. Doświadczenie żadne, nieporównywalne ze swoim przeciwnikiem.

Ułamka szans można jedynie upatrywać w wieku Golovkina. Kazach ma 38 lat, chociaż nawet jeśli od jakiegoś czasu nieco obniżył loty, to wciąż Olimp dla Polaka. Analizując rozkład "GGG", niedawno bił się on z podobnej klasy rywalem. Był to Steve Rolls. Golovkin znokautował go czysto w czwartej rundzie. Wcześniej walka z podobnej jakości rywalem miała miejsce niemal dekadę temu. Można mieć nadzieje, że podobnie myśli Gennady i zlekceważy Szeremetę. Nie chce jednak być złym prorokiem, ale tę walkę porównuje niestety do ostatniej walki Nikodema Jeżewskiego z Lawrence'm Okolie. Pierwsza runda badawcza, lekkie naruszenie, w drugiej rundzie pierwsze deski i historia tej walki może się skończyć... Powtarzam jednak! Bardzo wierzę w Kamila i ufam, że jestem w wielkim błędzie, natomiast nie widzę, aby ta walka wyszła poza 2-3 rundy...

czwartek, 19 listopada 2020

P4P w czasach epidemii...

Pandemia koronawirusa wstrzymała cały świat. Także świat sportu, a co za tym idzie świat boksu. W 2020 roku nie odbyło się bardzo wiele walk, które planowano, a pięściarze nie stoczyli tylu walk, ile by chcieli. Ciężko stwierdzić, kto w obecnym czasie przewodzi w rankingach bez podziału na kategorie wagowe. Telewizja ESPN, magazyn The Ring oraz portal statystyczny Boxrec właśnie podały swoje osobiste zestawienia, którym się przyjrzymy. Oczywiście nie trzeba dodawać, że jakąkolwiek wartość mają tylko te dwa pierwsze rankingi, a trzecie zestawienie to specjalny - często niewiele mający związku z prawdą - algorytm liczbowy.


Zacznijmy od ESPN. Tutaj na prowdzeniu znajduje sie Terence Crawford, który nie tak dawno obronił swoje trofeum pokonując przed czasem twardego, lecz już nieco rozbitego Kella Brooka. Pozostałe miejsca na podium zajmują Saul "Canelo" Alvarez i Naoya Inoue. Alvarez w bieżącym roku jeszcze się w ringu nie zaprezentował, ale wygląda na to, iż pod koniec roku stoczy bardzo ciekawy pojedynek z niepokonanym i niezwykle mocnym Callumem Smithem. Japończyk w ubiegłym miesiącu znokautował Jasona Moloneya. 
Ta sama trójka zajmuje podium także w rankingu The Ring. Wygląda więc na to, iż to właśnie oni są w tej chwili najlepsi na świecie. Tutaj prowadzi Meksykanin przed Japończykiem i Amerykaninem. 
Algorytm wyliczył najwięcej punktów przy nazwisku Alvareza, ale na kolejnych miejscach ustawili się Tyson Fury i Errol Spence Junior. 

W TOP10 ESPN i The Ring widzimy w zasadzie te same nazwiska - wysoko awansował jeden z największych wygranych czasu epidemii czyli młody Teofimo Lopez, ponadto widnieją także takie nazwiska jak Errol Spence, Oleksandr Usyk, Vasyl Lomachenko, Juan Francisco Estrada czy Gennady Golovkin. Co ciekawe, Kazach w obu rankingach zamyka dziesiątkę. ESPN doceniło dominacje Tysona Fury'ego w wadze ciężkiej, natomiast The Ring w dziesiątce znalazł miejsce dla Josha Taylora. 
Ciekawiej robi się, gdy patrzy się na ranking Boxrec. Tutaj pojawiają się chociażby Deontay Wilder, Anthony Joshua, Manny Pacquiao czy... Sergey Kovalev, pomimo tego, że chociażby "Bronze Bomber" czy "Krusher" ostatnie swoje pojedynki przegrywali przed czasem. Nie przeszkodziło im to wyrzucić z rankingu np. "Monstera" z Japonii, posiadającego wszystkie pasy w wadze lekkiej Teofimo Lopeza czy niedawnego posiadacza wszystkich pasów w limicie kategorii cruiser Oleksandra Usyka. 

Jak widać, zestawieniem Boxrec'a nie ma co się przejmować. Tak jak wspominałem, to maszynka liczbowa, która wypluwa pewne cyferki, często z kosmosu, stąd np. Teofimo Lopez zajmuje 13-tą pozycję przegrywając z Alexandrem Povetkinem, Oleksandr Usyk jest 19-ty, m.in za Shawnem Porterem czy Mairisem Briedisem, którego pokonał w bezpośredniej walce. Jeszcze niżej, bo na 23-ej lokacie umieszczono Naoyę Inoue, który znalazł się za Dmitry Bivolem czy Daniel Jacobsem. I uwaga - petarda. Juan Estrada - wieloletni dominator niższych kategorii wagowych znalazł się w drugiej 50-tce. Przed nim tacy zawodnicy jak Jose Zepeda, Jesse Hart, Michael Hunter, Dillian Whyte czy Marcus Browne. Szok.
Spuszczam na to kurtynę milczenia.

Powiem tak, jak ja to obecnie widzę. W moim odczuciu zarówno ranking ESPN, jak i The Ring mogą być bardzo bliskie prawdy. Na samym szczycie powinien być na pewno ktoś z dwójki Crawford-Alvarez. Jeśli "Canelo" wygra z Callumem Smithem, obstawiałbym mimo wszystko na niego. Kto jeszcze na podium? Nominacja Naoyi Inoue na pewno nie będzie skandalem. Facet niczym czołg niszczy wszystko, co postawią mu na drodze. Kto jeszcze w TOP10? Na pewno Errol Spence Jr, który ma przed sobą pojedynek z zawsze groźnym Danny'm Garcią. Kto dalej? Na mnie duże wrażenie zrobił Gervonta Davis, ale nie jestem pewien, czy jego nokaut na Leo Santa Cruzie da mu już awans do pierwszej 10-tki. Ponadto jest jeszcze na pewno Josh Taylor, jest Jose Carlos Ramirez, ale to też na granicach pierwszej i drugiej "dyszki". Tyson Fury? No w sumie dlaczego nie. "GGG"? Niby cały czas utrzymuje swój wysoki poziom, ale dwie wojny z Saulem Alvarezem nieco odrzuciły go od ścisłej czołówki, poza tym w 2020 roku jeszcze nie pojawił się w ringu, a jego pojedynek z Kamilem Szeremetą w dalszym ciągu jest chyba w fazie planowania. Dla mnie na miejsce w 10-tce zasługuje Juan Francisco Estrada. Na pewno Usyk. Pokonał twardziela jakim jest Dereck Chisora, a zwycięzców się nie rozlicza. W dalszym ciągu niepokonany. W czubie z pewnością powinno się znaleźć miejsca dla Teofimo Lopeza, który niedawno pokonał Vasyla Lomachenkę, ale i dla Ukraińca pomimo porażki też. Nie wiem ile już wymieniłem nazwisk, ale wszystkich do "malucha" się nie wciśnie. Liczba miejsc jest niestety ograniczona. W peletonie na pewno są Artur Beterbiev, Callum Smith, Jamie Munguia, Miguel Berchelt i można tak wymieniać długo. 
Nie wiem czy w tym roku, ze względu na ograniczoną aktywność pięściarzy, zdecyduje się na cykliczne TOP50. Nie wszyscy zdążą pojawić się w ringu w tym cięzkim roku...

wtorek, 20 października 2020

Vasyl Lomachenko - o jeden most za daleko...

W weekend byliśmy świadkami bardzo ciekawej walki i dość sensacyjnego jej rozstrzygnięcia. Rozstrzygnięcia, którego spodziewało się bardzo niewielu - 23-letni Teofimo Lopez niespodziewanie pozbawił wielkiego Vasyla Lomachenko wszelkich atutów i w pojedynku o cztery pasy mistrzowskie ograł Ukraińca na kartach punktowych. Przed walką wszelkie możliwości jej rozstrzygnięcia były odmieniane przez przypadki. Rezultat, w którym młodszy o 9 lat Amerykanin wygrywa na punkty był praktycznie nierealny, a jednak właśnie on padł. Teraz można zastanawiać się, co było przyczyną takiego stanu rzeczy i co w istocie zawiodło genialnego "Hi-Techa". Własnie na tym skupimy się w tym artykule...

Dla mnie opcje są dwie. Pierwsza jest bardzo realna. Lomachenko zaczynał karierę zawodową od wagi piórkowej. Tam zdobył pas mistrzowski, po czym przeniósł się do wyższej dywizji i zrobił to samo. Następnie jeszcze poszedł w górę do wagi lekkiej i pozbierał trzy mistrzowskie pasy. Ten czwarty okazał się poza zasięgiem. W moim odczuciu Teofimo Lopez okazał się najzwyczajniej w świecie zbyt duży i zbyt silny dla Ukraińca. Amerykanin zrobił po prostu to, czego nie potrafili Jorge Linares, Jose Pedraza, Anthony Crolla i Luke Campbell - bił zbyt mocno dla mniejszego Vasyla. Analizując walkę na wszelkie sposoby, najbliżej mi do tezy, iż po prostu siła ciosu Lopeza zrobiła na Lomachence duże wrażenie. Młody "El Brooklyn" wyszedł do tej walki bez respektu i już w pierwszej rundzie poczęstował rywala kilkoma ciosami, po których Ukrainiec przekonał się, że żartów nie ma. "Hi-Tech" to pięściarz genialny i nieprawdopodobnie inteligentny w ringu. On doskoanale wiedział, że pójście na wyniszczenie z kimś takim jak Teofimo Lopez może skończyć się dla niego źle. Widać było, że Ukrainiec w trakcie pierwszej połowy walki kilkukrotnie zmieniał taktykę i próbował różnych podejść pod Lopeza, ale nic nie zdawało egzaminu. Stąd pierwsza połowa walki wyglądała jak wyglądała, a Vasyl Lomachenko przegrywał rundę za rundą. Zaryzykuję tezę, że Ukrainiec szybko poczuł siłę pięści rywala i po prostu się jej wystraszył. Nie był tak szybki, tak mobilny i nie pracował tak dobrze na nogach jak w pojedynkach z pięściarzami, których siły nie bał się tak bardzo jak w sobotę. Stąd problemy, które przeciągały się na kolejne rundy i sytuacja, którą ciężko było już odwrócić w końcówce nawet ryzykując porażkę przed czasem.

Druga opcja jest dużo mniej prawdopodobna. Czyżby Lomachenko zlekceważył Teofimo Lopeza? Z teoretycznego punktu widzenia 23-letni Lopez nie powinien być przecież większą przeszkodą niż chociażby Jorge Linares czy wcześniej Guillermo Rigondeax. Śledząc karierę Lopeza ciężko zobaczyć tam skalpy z najwyższej półki. Owszem, młody Amerykanin dysponował dużą siłą, co udowadniał chociażby w starciach z Masonem Menardem czy Richardem Commeyem, ale nie było wiadomo jak zachowa się na tzw. "głębokiej wodzie" czyli w rundach mistrzowskich. Wszak Teofimo Lopez przed starciem z Vasylem Lomachenko tylko raz przeboksował 12 rund, a druga najdłuższa konfrontacja trwała 7 rund. W całej karierze stoczył zaledwie 60 rund, przy 131 rundach Ukraińca w dokładnie tym samym wymiarze stoczonych walk. Była więc szansa, że boksując na wysokiej wydajności pierwszą połowę walki, po prostu spuchnie w kolejnych rundach, na co pewnie liczył Ukrainiec, który z pewnością miałby narzędzia, aby ten fakt wykorzystać przechylając szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Nic takiego się jednak nie stało. Lomachenko co prawda doszedł do głosu w późniejszych odsłonach, ale nie na tyle, by jakkolwiek zagrozić swojemu oponentowi. 

Ciężko powiedzieć, co faktycznie stało się z Vasylem Lomachenko. Prawda jest taka, że nie był to ten sam pięściarz, którego oglądaliśmy we wcześniejszych walkach. Czy powodem był sam Teofimo Lopez, czy wpływ na taką postawę miały inne aspekty - tego nie wiemy i sie nie dowiemy. Faktem jest, iż Ukrainiec ten pojedynek przegrał. Szczerze niezrozumiałe były dla mnie tłumaczenia samego zainteresowanego, iż myślał, że to on wygrywa walkę, bo to zbyt inteligentny zawodnik, aby nie widzieć ze swojej perspektywy co dzieje się między linami. W pierwszych 6-7 rundach nie było możliwości wypunktować ani jednego starcia na jego korzyść. Na pewno wiedział to on i na pewno widział to jego narożnik. Druga połowa walki to trzy, maksymalnie cztery rundy dla Ukraińca, ale ostatnia odsłona to ponownie przewaga Lopeza. Wynik mógł być tylko jeden - jednogłośne zwycięstwo Amerykanina. Nie będę wypowiadał się o poszczególnych kartach, zwłaszcza sędziny Lederman, bo szkoda mi na to czasu. Walkę Lomachenko przegrał i tu wypada postawić kropkę. 

I na koniec coś, co chciałbym, aby posłużyło za wniosek. W moim odczuciu Ukrainiec poszedł o jeden most za daleko. Jest to niewątpliwie geniusz tego sportu i zdecydowanie legenda za życia, ale w niższej wadze był to pięściarz nieuchwytny. Pojedynki, które toczył w wadze super piórkowej były genialne. Cztery walki, które stoczył począwszy od pojedynku z Romanem Martinezem, po Nicholasa Waltersa, Jasona Sosę, Miguela Marriagę i na Guillermo Rigondeaux kończąc to był majstersztyk. Czterech ostatnich zdominował do tego stopnia, że Ci zostawali w narożniku nie byli chętni na kontynuowanie rywalizacji. To pokazuje, że to jest limit dla Vasyla Lomachenko. Oczywiście on sam wiedział, że potrzebuje kolejnych wyzwań i pewnie ogrywając w sobotę Lopeza poszedłby jeszcze wyżej, ale ten jego marsz został zastopowany, a on sam sprowadzony na ziemię. Pewnych aspektów się nie oszuka. Dywizja lekka była dla niego już sztucznym tworem, a on sam nie jest prawdziwym lekkim...

czwartek, 15 października 2020

"Zwycięzca bierze wszystko..."

Nie da się ukryć, że rok 2020 pod względem bokserskich emocji jest z wiadomych przyczyn ubogi, ale i w tym kiepskim sportowo roku trafiają się istne perełki, których przegapić nie wolno, a na samą o nich myśl podnosi się każdemu kibicowi pięściarstwa ciśnienie w żyłach. I takiego właśnie starcia świadkami będziemy już w najbliższą sobotę. W MGM Grand w Las Vegas posiadacz pasów WBC, WBO i WBA genialny Ukrainiec Vasyl Lomachenko skrzyżuje rękawice z mistrzem z ramienia federacji IBF, Teofimo Lopezem. "Zwycięzca bierze wszystko" - tak to starcie zapowiada grupa Top Rank.

Pojedynek na szczycie kategorii lekkiej pierwotnie miał się odbyć w maju, jednak wówczas na przeszkodzie stanęła pandemia koronawirusa. Teraz sytuacja w dalszym ciągu nie wygląda pod tym względem kolorowo, ale na drodze do tej pasjonującej walki nie ma prawa stanąć już nic. W nocy z soboty na niedzielę poznamy absolutnego mistrza w limicie 135 funtów. Walka ta odmieniana była już przez wszystkie przypadki, ale najczęściej zapowiadana jako bitwa jednego z najciekawszych pięściarzy młodego pokolenia na świecie, z genialnym amatorem i jednym z najwspanialszych pięściarzy XXI wieku. Jeśli chodzi o karierę amatorską, osiągnięcia Lomachenki są nie do pobicia. "Hi-Tech" stoczył niemal 400 pojedynków, z czego przegrał tylko raz. Jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim i wielokrotnym mistrzem świata. Lopez również miał bogatą karierę amatorską. Jego oficjalny bilans to 170 wygranych walk, przy tylko 20 porażkach. 

Wszyscy eksperci zastanawiają się, jaki przebieg może mieć ta walka. Kwestia jest taka, że jak spotyka się ze sobą dwóch znakomitych zawodników to zarówno przebieg, jak i końcowy rezultat może być... każdy. Oczywiście każdy z pięściarzy ma swoje atuty i swoje przewagi nad rywalem, ale równie dobrze o przebiegu i końcowym wyniku walki może zadecydować szczegół, szczęśliwy cios czy dyspozycja dnia. Na wstępie warto zaznaczyć, że przewaga doświadczenia powinna być miażdżąca. Vasyl Lomachenko to 32-latek, który na amatorskich ringach zjadł zęby, a na zawodowych kroczy po swoje od szczebla do szczebla. Amerykanin Lopez jest aż o 9 lat młodszy. To 23-letni prospekt, który w ubiegłym roku otrzymał od telewizji ESPN i serwisu YAHOO tytuł najlepiej zapowiadającego się pięściarza świata. I od tego momentu Lopez pokazał, że ten wybór to był strzał w dziesiątkę. Próbuje doszukać się przewag Lopeza nad Ukraińcem i przychodzą mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, istnieje taka możliwość, iż Amerykanin bije mocniej. Jego procent nokautów wygląda nieco lepiej, do tego rzucał na deski i stopował przeciwników uznawanych wcześniej za nieprzewracalnych. Do tego dokonywał tego często w sposób spektakularny. Druga sprawa, o której myślę to absolutna, niezaprzeczalna pewność siebie i swojej siły. Lopez wygląda, jakby był pozbawiony układu nerwowego. Wychodzi do najwybitniejszego pięściarza swoich czasów, a jest wręcz przekonany, że go znokautuje. To charakteryzuje naprawdę prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Jakie natomiast atuty przemawiają za "Hi-Techem"? Na pewno praca nóg i szybkość - być może najlepsze na świecie bez podziału na kategorie wagowe. Dodatkowo ringowa mądrość i coś, czego nie można zdefiniować, mianowicie umiejętność narzucenia takiego stylu walki, że rywal przestaje myśleć racjonalnie i zaczyna tańczyć pod melodie Ukraińca. Jeszcze nie pojawił się ktoś taki, co by Lomachenkę ustawił w ringu pod swoje dyktando. To zawsze Ukrainiec dyktuje tempo, dyktuje warunki i definiuje styl, w jakim rozgrywana jest ringowa potyczka. To coś, czego nie ma chyba nikt w obecnym boksie, a co doskonale opanował Vasyl Lomachenko. 

I kiedy próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie o przebieg tej walki, w głowie na pierwszy plan wysuwa mi się tylko jeden obraz. Zapracuje doświadczenie Ukraińca, który będzie szybszy, będzie lotniejszy na nogach, będzie kąsał i wciągał rywala na kontrę. Przypomina mi się pojedynek Vasyla z Guillermo Rigondeax, również doskonałym mistrzem amatorskim, który został w ringowym starciu z Lomachenko sprowadzony do pozycji ucznia i zastopowany. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że "Hi-Tech" w podobny sposób zniechęci Teofimo Lopeza do kontynuowania walki i w końcu go zastopuje. Gdybym miał jednak konkretnie typować wynik walki, to pomimo odważnych zapowiedzi w obu stron, że sędziowie nie będą do niczego potrzebni, obstawiałbym jednak 12 rund ciężkiej pracy Vasyla Lomachenki i wyniku w okolicach 118-110.

Czy walka może pójść w drugą stronę? Owszem. To jest boks. Tu jeden cios potrafi odwrócić losy każdego pojedynku. "El Brooklyn" ma czym uderzyć, ale sama siła to nie wszystko. Złapać Lomachenkę będzie trudno, celnie trafić jeszcze ciężej. Wydaje mi się, że Ukrainiec jest także na tyle inteligentny, że nie będzie niepotrzebnie iść z Lopezem na wyniszczenie, bo to nie jest boks, nie jego styl. Powiem krótko - jeśli Teofimo pokona w sobotę Lomachenkę to uznam to za sensację dużego kalibru. Bo młody Amerykanin to na pewno świetny zawodnik, ale jak dobry jest naprawdę, to mam wrażenie, że jeszcze nie do końca wiemy. Owszem, zdziwił świat szybko rozprawiając się chociażby z twardym jak skała Richardem Commeyem czy nokautując Masona Menarda po 44 sekundach walki, ale - może to oklepane stwierdzenie - z kimś takim jak Vasyl Lomachenko jeszcze się nie spotkał. Natomiast gdyby odwrócić sytuację - wydaje mi się, że Lopez nie posiada takich atutów, z którymi już wcześniej nie radził sobie "Hi-Tech". I tu jest właśnie to "clou" sprawy. Vasyl Lomachenko przerobił już na zawodowym ringu wszystkie możliwe style. Ograł szybkiego i śliskiego Gary'ego Russella, pokonał silnego jak tur Nicolasa Waltersa, genialnego technicznie Guillermo Rigondeaux oraz doświadczonego Jorge Linaresa. Może to co teraz powiem to odważna teza, ale obstawiam, że jeśli Vasyl sam nie popełnia jakiegoś dużego błędu, to Teofimo Lopez nie będzie w stanie mu zagrozić w żadnym momencie walki.

Pojedynek o wszystkie pasy w dywizji lekkiej już w nadchodzący weekend. Życzę wszystkim kibicom boksu wielu emocji i obyśmy częściej mogli delektować się takimi właśnie zestawieniami. Niech żyje boks!

wtorek, 6 października 2020

Zepsuliście Nam "Araba"...

Witam wszystkich serdecznie po dłuższej przerwie. Na początek kilka zdań wstępu. Mianowicie chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy pochlebnie wypowiedzieli się o moim blogu. Dostałem sporo fajnych opinii, sporo słów otuchy i wsparcia. Odezwały się do mnie osoby, które chętnie czytały moje "wypociny", co było bardzo miłe. Postanowiłem dać sobie jeszcze szanse w tym bardzo wąskim światku bokserskich blogów i "dziennikarzyn". Co skłoniło mnie do powrotu? Powiem szczerze, że kilka aspektów. Pierwszy z nich jest banalnie prosty - stęskniłem się. Kiedy zawieszałem "działalność" rozpoczynaliśmy pandemię, zmroziło sport, w tym boks także. Niewiele działo się na sportowo, niewiele było newsów i przez to niewiele możliwości do wywodów i analiz. Z perspektywy myślę sobie, że to był idealny czas, by zrobić sobie tą przerwę, bo i tak nie było za bardzo o czym pisać. Druga sprawa jest taka, że dostałem sporo głosów wsparcia. Mówiliście, że może nie komentujecie, ale czytacie i doceniacie moje starania, moje analizy, mój cięty język i lekkie pióro. Trzeci temat - jest zatłaczająca ilość stron na facebooku, które ślepo kopiują bokserskie świeżynki i na tym zbijają lajki. Ale porządnego bloga bokserskiego, w którym oprócz suchych informacji można także wyczytać opinii autora po prostu nie ma. Takiego bloga, na którym poruszane będzie szerokie spektrum informacji od boksu polskiego, po zagraniczny, od zamierzchłego po współczesny, od analiz poszczególnych walk, do podsumowań gal, od rankingów po sylwetki najbardziej charakterystycznych pięściarzy. Nie ma. Przeanalizowałem sobie to wszystko, przestudiowałem jeszcze raz swoje teksty od początku istnienia bloga i doszedłem do wnisoku, który pchnął mnie do przodu, mianowicie początkujący laik czytając moje artykuły będzie w stanie nieco bardziej przyswoić ten sport. I ostatnia kwestia - od około miesiąca zacząłem sobie znowu zapisywać - najpierw w głowie, w później w notesie - ciekawe tematy na teksty. Kiedy utworzyła się już tych wpisów dwucyfrowa ilość, powiedziałem sobie, że trzeba to zacząć realizować. Liczę, że będziecie czytać i pokażecie mi, że jesteście. Pozdrawiam

Ale nawiązując do tematu dzisiejszego artykułu. Jesteśmy po niespodziewanej, można powiedzieć dość szokującej nawet porażce Roberta Parzęczewskiego w rodzinnej Częstochowie. Był to dla "Araba" dziewiąty pojedynek pod Jasną Górą. Pierwszy przegrany. Katem Roberta okazał się 40-letni Sherzod Khusanov. Porażka mocna, konkretne KO, potężny pojedynczy cios. Taka przegrana bardzo boli, ale jeszcze bardziej boli dlatego, że ona tak naprawdę nie miała prawa się wydarzyć. Parzęczwewski przygotowywał się pod Kanadyjczyka, Ryana Forda, w mojej opinii dużo groźniejszego rywala. Na papierze Khusanov nie miał najmniejszych szans na zwycięstwo. Po pierwsze, ma już 40 lat. Po drugie, nie boksował ostatnie dwa lata. Po trzecie, w ostatniej walce przegrał z Damianem Jonakiem w lżejszej dywizji. Po czwarte, tylko dziewięciokrotnie wygrywał przed czasem. No i do tego dość gładko przegrał pierwszą rundę. Wychodzi więc na to, że "Arab" popełnił jeden błąd, a Uzbek wykonał jedną świetną akcję. Kumulacja tych dwóch zdarzeń sprawiła, iż mieliśmy sensacje, a Polak długo nie mógł zebrać się z maty ringu.

Porażka porażką. Robert jest młody, ambitny, poradzi sobie z nią i pójdzie dalej po swoje. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś innego. Na niesamowitą presję, jaka od pewnego czasu nieustannie tworzyła się nad Polakiem. Mniej więcej od 2017 roku, mianowicie od walki z Tomasem Adamkiem zaczęto wystawiać Parzęczewskiego pod niebiosa, wyrokując już jego wielkie sukcesy na arenie międzynarodowej. Przypomnę, że facet miał wówczas ledwie 24 lata. Media otwarcie zaczęły tworzyć teorie nie "czy", ale "kiedy" Parzęczewski zostanie mistrzem świata. Totalnie bez sensu zaczęto pompować za mały balon zbyt dużą ilością powietrza. "Arab" dźwigał presję w sposób fenomenalny, nokautując kolejnych rywali i jeszcze bardziej podkręcając śrubkę. Od wspomnianej walki z Czechem wygrał siedem razy z rzędu przed czasem. Szybko ubił m.in. Jacksona Juniora, Dariusza Sęka czy Dmitry Chudinova. Co dla mnie kompletnie niedorzeczne, media starały mu się zmienić pseudonim na "Mr.KO". Taki nieprzemyślany manewr miał bardzo słabe skutki. Bo jak miał się niby Robert czuć z takim pseudonimem, gdyby powiedzmy nagle zaczął wygrywać tylko na punkty? Tak się właśnie stało, od wielkiej euforii Mateusza Borka, który uroczyście nadał mu tą ksywkę, Parzęczewski wygrywał już tylko na punkty, z Patrickiem Mendy'm i Sladanem Janjaninem. I w tej chwili facet ma 25 wygranych, z czego 16 przez nokaut. Daje mu to średnią ok. 60% "czasówek". "Mr.KO"? No ludzie, ogarnijmy się. Królem nokautu można nazwać Deontaya Wildera, wcześniej Mike'a Tysona, a nie Roberta Parzęczewskiego. 

I teraz sprawa wygląda tak, że Robert przegrał walkę, którą spokojnie powinien wygrać. I co? I media ucichły. Ci sami dziennikarze, którzy jeszcze niedawno szykowali Polaka do walk z Sergeyem Kovalevem czy Callumem Smithem, nagle złapali się za głowy i nie wiedzą, co mają powiedzieć. Bo balon pękł z hukiem. Nie ma Kovaleva, nie ma Smitha, droga do jakichkolwiek pasów się oddaliła, oddalił się nawet 40-letni Uzbek po dwóch latach bokserskiej absencji. A to wszystko przez presję i brak spokojnego rytmu gry. A mam wrażenie, że od pewnego czasu zaczęło dziać się źle właśnie przez zaburzenie spokojnego rytmu pracy, który Roberta charakteryzował. W ostatnich - tych wygranych - walkach Parzęczewski prezentował się już słabo. Owszem, Patrick Mendy to bardzo niewygodny zawodnik, ale występ Roberta przeciwko Janjaninowi był bardzo chaotyczny i niekonsekwentny. Co więcej, chwile po trudnej walce z Mendy'm, tego nokautuje Czerkaszyn, a chwile po słabej walce z Janjaninem, tego bardzo szybko ubija Tryc. To małe znaki, które wskazywały na obniżkę formy "Araba". 

I na koniec pozwolę sobie powtórzyć i przeanalizować słowa Mateusza Borka po walce z Częstochowie. To był ciężki nokaut i po takich ciężko się wraca. Powroty są różne. Artur Szpilka po Wilderze już nie wrócił na właściwe tory, Grzegorz Proksa podobnie wyglądał po Golovkinie, kariery po takich ciosach pokończyli chociażby Andrzej Wawrzyk czy Paweł Kołodziej. Bardzo lubię i szanuję "Araba" i mam ogromną nadzieje, że pozbiera się szybko, wróci do swojego pierwotnego rytmu, uporządkuje głowę i - rzucając najbardziej znienawidzonym przeze mnie sloganem - wróci silniejszy. Silniejszy psychicznie przede wszystkim, silniejszy taktycznie i bardziej rozważny. Jeszcze mocniej znający swoje wartości i jeszcze mocniej stąpający twardo po ziemi. Robert ma dopiero 26 lat, jest młody, ma swoje wielkie ambicje i przede wszystkim umiejętności na odpowiednim poziomie, aby osiągnąć w boksie to, co sobie założył. Przede wszystkim nie potrzebuje złych doradców i presji otoczenia, która w ostatnim czasie go najwidoczniej przytłoczyła. Mam również nadzieje, że poziom jego rywali teraz drastycznie nie spadnie, bo Robert nie ma po czym toczyć walk na przetarcie. On nie stoczył 12-rundowej walki na wyniszczenie, tylko wyłapał cios, który zdarzał się w karierach największym mistrzom...

sobota, 14 marca 2020

Kariera Szpilki na zakręcie...

Opadł już kurz po ostatniej gali grupy Knockout Promotions w Łomży, podczas której doszło do sporego skandalu związanego z punktacją sędziowską walki Artura Szpilki z Sergeyem Radchenko. Ukrainiec wystąpił w Polsce po raz czwarty i po raz czwarty przegrał. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że po raz drugi niesłusznie. Najpierw doprowadził Adama Balskiego do stanu "krytycznego" jeszcze w ringu, a teraz wypunktował Artura Szpilkę w jego ponownym debiucie w kategorii junior ciężkiej, po drodze dwukrotnie rzucając go na deski. Punktacja była niejednogłośna, na kartach punktowych wygrał Artur. Kabaret. Kabaret dlatego, że nie było żadnych szans, żeby wypunktować jego wygraną. Zrobiło tak dwóch austriackich (dlaczego ściąga się sędziów tego pokroju z zagranicy, nie umiem zrozumieć) sędziów i... sam Artur. 
Oglądałem walkę na żywo, a później jeszcze powtórkę. Wypunktowałem dla Polaka trzy rundy. Dwie można uznać za wyrównane i gdyby je dać Szpilce to będzie razem pięć. Pozostałe wygrał Radchenko, z czego dwie w stosunku 10-8. 


Sprawa była łatwa do przewidzenia. Ma jednak dwie strony. Po pierwsze, Artur niedawno bił się z Deontayem Wilderem, Adamem Kownackim czy Dereckiem Chisorą, a na powrót do kategorii junior ciężkiej zakontraktowano mu Sergeya Radchenko. Motywacja? W sumie żadna. Ukrainiec przegrał przecież z Krzysztofem Głowackim, z Michałem Cieślakiem, z Adamem Balskim. Jaki więc miał mieć z nim problem aspirujący do mistrzostwa Świata wagi cruiser "Szpila"? Sprawa wygląda tak, że wcale nie było tak kolorowo, jak się samemu zainteresowanemu wydawało. Promotor Wasilewski ustawił walkę z Radchenko z obaw przed wpadką. Miał nosa, więc dodatkowo zaznaczył, że jeśli tylko Artur będzie mógł stać na własnych nogach po ostatnim gongu, ma wygrać. I tak się właśnie stało. Artur dał rade, wytrzymał, podniósł się z desek i "wygrał". Ukrainiec nawet za mocno nie lamentował i sprawa miała rozejść się po kościach. Ale nie w Polsce. Tutaj Artur Szpilka generuje zgoła skrajne emocje. Ale większość kibiców nie lubi ściemy i mówi jak jest. Radchenko go wypunktował, obnażył i zdecydowanie zasłużył na zwycięstwo, z którego został obrabowany. Jak takiemu facetowi, który boksując zarabia na rodzinę ma kojarzyć się nasz kraj, w którym pozbawiają go sukcesu tylko dlatego, żeby "pożalsięboże" statek o nazwie "Prospekt Szpilka" płynął dalej? 


Nie jestem z tych zawistnych, tak jak napisałem wcześniej, lubię mówić jak jest. I mówię. Jest chu*owo. Artur zyskał mój szacunek uporem w zbijaniu wagi, w trzymaniu diety, w aspiracjach i w planach. Ładnie to wyglądało. Musiał wykonać drakońską pracę, aby osiągnąć limit kategorii cruiser. Ale nie oszukujmy się, samo zejście wagę niżej niczego nie poprawi i niczego nie polepszy. Artur zamiast dać sobie chociaż jedną - prostą wydawałoby się - walkę, już dawno temu sam się "koronował" i mścił za "Główkę" mówiąc, że urwie głowę Mairisowi Briedisowi. A tymczasem chłopaczek z Ukrainy przyjechał i faktycznie - głowa została urwana. Szpilce. Ale wróćmy do tematu. Zrobił się szum. Szpilce i A.Wasilewskiemu zaczęło być gorąco pod siedzeniem. I nagle na drugi dzień Artur mówi, że jest skłonny dać rewanż Radchence. Ku*wa! On powinien o ten rewanż go błagać, bo jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie i - tak jak lubi się chwalić - umie czytać boks to wie, że tą walkę przegrał. W międzyczasie wykrzyczała się także jego narzeczona, która pokazała swój minimalizm, jeśli chodzi o umiejętność chociażby obserwowania tego sportu, ale to można pominąć i zrzuć na garb "stania w obronie". 

Teraz chciałbym się zastanowić nad taką rzeczą. Co by było, gdyby sędziowie uznali zgodnie z prawdą, że to Radchenko wygrał walkę? Kto jeszcze uwierzyłby w zapowiedzi "podboju" i "urywania głów"? Co teraz może sobie myśleć sam Artur? W pośrednim pojedynku okazał się słabszy od wszystkich swoich kolegów z grupy, którzy Ukraińca pokonali. Powiem tak - osobiście nie wierze w "nawrócenie" Szpilki, który rzekomo obejrzał walkę i przyznał, że punktacja była naciągana. Uznał honorowo, że nie chce takiego zwycięstwa i można tą walkę uznać za nieodbytą. Dobrze wiedział, że musi tak powiedzieć, żeby się wybielić. Tak mu podpowiedział, a powiem nawet, że wymusił A.Wasilewski, żeby ratować skórę i twarz. Wasilewski to inteligentny człowiek, który dobrze wie, że walka się odbyła i wynik zostanie utrzymany. Dlatego UWAGA - będzie rewanż. I teraz pytanie: po co Radchence rewanż? Co ma się zmienić w rewanżu? Przecież Szpilka nie może przegrać, więc rewanż zakończy się takim samym rezultatem. Szpilka się mocniej przygotuje, wygra ze dwie rundy więcej i pokona Radchenkę już bez skandalu. Innej opcji nie widzę. Dodatkowo Sergey przyznał, że zespół Szpilki chce zapłacić mu 500 euro więcej niż ochłapy za pierwszy pojedynek. Kino. W życiu nie godziłbym się na kolejny przyjazd do naszego kraju i kolejną kradzież. Ale zobaczcie paradoks całej sytuacji. Były pretendent do pasa mistrza Świata kategorii ciężkiej prosi o rewanż Ukraińca z rekordem 7-6 w kategorii cruiser. W głowie się to nie mieści...

Ostatnia kwestia dotycząca Artura i jego teamu. Szpilka zwolnił Romana Anuchina. Tego samego, którego nie mógł się nachwalić, "trenerek" najlepszy na świecie, jedyny niezastąpiony. Tyle się przy nim uczył, wiedzę chłonął rzekomo jak gąbka, jeździł na wspólne treningi do Hiszpanii. I bilans trenerka Anuchina to ciężki nokaut z Chisorą, jedna runda ze zwłokami F.Tuiacha i wstyd z Sergeyem Radchenko. Był Łapin, był Shields, był Gmitruk, był Anuchin. Będzie kolejny trener dla Artura. A może to w nim samym jest problem, a nie w trenerze? Pomijam fakt, że Roman Anuchin nie miał dla Artura kompletnie żadnego planu taktycznego oraz żadnych konstruktywnych rad między rundami, ale przecież był najlepszy z najlepszych? Szybko Artur wyzbywa się lojalności...


Kończąc temat próbuje postawić się w skórze A.Wasilewskiego. To tylko moja hipoteza, ale mam wrażenie, że promotor ma już serdecznie dość "Szpili" i jego wybryków. Najchętniej sam zakończyłby mu karierę, żeby przestać świecić oczami. I w sumie nie ma się co dziwić. Jeśli wszyscy się dogadają i dojdzie ostatecznie do rewanżu to będzie to dla Artura walka o "być, albo nie być". Kolejna wtopa definitywnie zakończy tę podróż, a statek o nazwie "Artur Szpilka" na stałe zacumuje w porcie...


piątek, 6 marca 2020

Dwumetrowy "Nightmare" na drodze Kownackiego.

Zaczynając od samego początku - Roberta Heleniusa pierwszy raz w akcji widziałem w 2009 roku, kiedy to dzielił ring z Tarasem Bidenko. Była to jubileuszowa 10-ta walka zawodowa reprezentanta Finlandii. W moim odczuciu nie był faworytem starcia z Bidenko i zastopowanie walki po trzeciej rundzie nieco mnie zaskoczyło. Moim zdaniem to właśnie wtedy tak naprawdę rozpoczęła się kariera Roberta Heleniusa. Był to dopiero drugi rok kariery dwumetrowego Fina, a już niedługo później bił się on o tytuł mistrza Europy w wadze ciężkiej, który to z łatwością wywalczył rzucając na deski swojego oponenta w trzeciej, czwartej, piątej i szóstej rundzie przed zastopowaniem pojedynku. 
Wówczas nazwisko Helenius było już wymieniane w gronie przyszłych potencjalnych kandydatów do tytułów mistrzowskich. Panowali wówczas bracia Kliczko, Vitaliy i Wladimir, a Robert Helenius pasował do nich... warunkami fizycznymi. 


Ale powróćmy na początek kariery Fina. Helenius na amatorskich ringach stoczył ponad 140 pojedynków, z czego 105 zakończył zwycięstwem. W 2006 roku wywalczył srebrny medal mistrzostw Europy amatorów, w pokonanym polu zostawiając chociażby Kubrata Puleva. W finale uległ Rosjaninowi Islamowi Timurzievowi. Jego marzeniem był występ na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, ale nie zdołał przejść eliminacji, więc zrezygnował z dalszej kariery amatorskiej i przeszedł na kontrakt zawodowy, podpisując go z grupą Sauerland Event. 

Początki kariery dzielił między Finlandie, Szwecje i Niemcy. Był aktywnym zawodnikiem, walczył nawet 5 razy do roku. Po wywalczeniu pasa EBU poprzeczka jeśli chodzi o jakość jego rywali poszła mocno w górę. Fin nokautował kolejno Atille Levina, Samuela Petera i Siarheia Liakhovicha. W 2011 roku spotkał się z Dereckiem Chisorą na gali w Helsinkach i między linami był wyraźnie słabszy od Anglika, jednak dwóch sędziów wskazało na niego, co spotkało się z dużymi kontrowersjami. Jedynym arbitrem, który poprawnie wówczas wytypował zwycięstwo Chisory był... Leszek Jankowiak.


Po kontrowersyjnej wygranej nad Chisorą niepokonany Robert Helenius był naturalnym kandydatem do walk z którymś z braci Kliczko, jednak ostatecznie nigdy do takiej konfrontacji nie doszło. Helenius bardzo dobrze sprawdzał się za to, jako etatowy sparingpartner. Jak sam mówi, trenował z każdym z największych pięściarzy świata i w każdym możliwym miejscu. Sparował z Władimirem Kliczko, Davidem Haye'm, Aleksandrem Povetkinem, Tysonem Furym, Anthonym Joshuą czy... Arturem Szpilką. 

W 2016 roku Helenius bardzo nieoczekiwanie przegrał przed czasem z twardym, lecz nie wybitnym Johannem Duhaupasem i jego kariera wyraźnie wystopowała. Trzy kolejne walki zakończył co prawda przed czasem, ale poziom rywali wyraźnie się obniżył. W 2017 roku podjął kolejne duże wyzwanie i znów nie podołał. Na stadionie w walijskim Cardiff uległ wyraźnie na punkty Dillianowi Whyte'owi. Później było jeszcze słabiej - na przetarcie Helenius spotkał się z niejakim Yury'm Bychotsovem, Białorusinem z ujemnym rekordem. W ringu widzieliśmy jednak bardzo wyrównany pojedynek. Fin ostatecznie wygrał dzięki niejednogłośnej decyzji, ale nie brakowało głosów, że powinien tą walkę przegrać. W rewanżu wygrał jednogłośnie, ale minimalnie na punkty. Kiedy jednak eksperci postawili już na nim krzyżyk, ten miesiąc później na gali w Niemczech zastopował Erkana Tepera. 


W ubiegłym roku spotkał się z Geraldem Washingtonem. Do ósmej rundy toczył z Amerykaninem bardzo wyrównany pojedynek, ale w tej własnie rundzie przegrał przez czyste KO. Był to debiut Fina na amerykańskim ringu. Dla Washingtona walka z Heleniusem była powrotem po... porażce z Adamem Kownackim. Teraz to właśnie Kownacki będzie oponentem Heleniusa i jeśli wierzyć w statystyki, powinna być to dla Polaka bardzo łatwa walka. 


Ale wcale nie musi tak być. Fin jest od Polaka dużo wyższy, ma większy zasięg rąk i odpowiednie doświadczenie, żeby sprawić Polakowi problemy. Dysponuje także mocnym ciosem, 18 pojedynków kończył przed czasem. Jest już jednak nieco rozbity i z pewnością to "Babyface" będzie zdecydowanym faworytem tego starcia. Przestrzegam jednak, żeby nie dopisywać już Kownackiemu kolejnej wygranej. Przypominam, że Adam miał łatwo załatwić jeszcze mocniej rozbitego Chrisa Arreolę, a skończyło się wyrównanym pojedynkiem rozegranym na pełnym dystansie...


środa, 26 lutego 2020

Bitwa zakończona. Wojna jeszcze trwa...

Deontay Wilder w ostatni weekend musiał rozstać się z zielonym pasem WBC, który posiadał od początku 2015 roku. Amerykanin bronił go skutecznie aż 10 razy, ale w niedawnym pojedynku w MGM Grand w Las Vegas nie miał nic do powiedzenia i przegrał prze techniczny nokaut w siódmej rundzie. Była to walka rewanżowa za pojedynek za starcie z grudnia 2018 roku, które zakończyło się punktowym remisem. Aktualnie - i w pełni zasłużenie - mistrzem Świata federacji WBC jest Tyson Fury. Z "wielkiej trójki" wagi ciężkiej tylko on pozostaje niepokonany na zawodowym ringu. Jego wygrana nad Wilderem ustawia go jednoznacznie na samym szczycie rankingów królewskiej kategorii. Teraz większość kibiców chciałoby zobaczyć "bitwę o Anglię" z Anthony'm Joshuą, ale na ten pojedynek przyjdzie nam jeszcze nieco zaczekać. W kontraktach na walkę Wilder-Fury był zapis o trzeciej walce w momencie, kiedy w ciągu 30 dni zechce tego przegrany. "Bronze Bomber" dostał srogie lanie od większego Fury'ego, ale jest wielkim wojownikiem i postanowił z tego prawa skorzystać. 


Na wstępie zaznaczę jedną rzecz. Nie jestem wielkim fanem Deontaya Wildera oraz jego boksu, ale jeszcze bardziej nie lubię pustego hejtu, którym od początku swojej kariery Amerykanin został obrzucany. Wilder wygrał na zawodowych ringach 42 walki. Nokautował wszystkich swoich rywali. Tylko Tyson Fury nie dał się zastopować, ale w pierwszej walce dwukrotnie zapoznał się z deskami ringu. Do tego Amerykanin przez 5 lat posiadał mistrzowski pas federacji WBC, dziesięciokrotnie broniąc tego tytułu. Styl stylem - każdy ma inny, ale ciężko się czyta opinie, że Fury wreszcie wyzwolił świat boksu od Wildera. No ale ja nie o tym. "Eksperci internetowi" i "wojownicy klawiatury" byli, są i z pewnością będą. Nie tylko w boksie, sporcie, ale i całym życiu.


Do trzeciego pojedynku Deontaya Wildera z Tysonem Fury'm ma dojść w połowie roku, najprawdopodobniej w lipcu na terenie USA. Widząc przebieg niedawnej walki, zdecydowanym faworytem w lipcu będzie z pewnością Anglik. I nie ma się co dziwić. Ale spróbujmy podejść do tego wydarzenia z drugiej strony. Dotychczas większa presja ciążyła na Amerykaninie. Tym razem powinno być inaczej. Co prawda, ciężko będzie wyprowadzić z równowagi ekspresyjnego Anglika, ale pomimo faktu, że jest to już dwukrotny mistrz Świata, lipcowa walka będzie dla niego pierwszą obroną tytułu mistrza. Czy będzie to dla niego jakiś psychiczny ciężar? Trudno powiedzieć. To będzie nowość. Tak jak wspominałem, w sobotę Wilder w ringu z Fury'm nie istniał. To fakt niepodważalny. Ciężko się czyta po walce wymówki "Bronze Bombera" o rzekomym zbyt ciężkim stroju na wejście, ale prawdą jest, że Tyson Fury w trzeciej rundzie ciosem za ucho uszkodził Amerykaninowi błędnik. Po tej akcji Wilder nie wrócił już do siebie, Anglik systematycznie go rozbijał, aż sędzia przerwał nierówny pojedynek. Faktem jest także, że Deontay przybrał ponad 5 kilogramów, co mogło mieć przełożenie na słabszą pracę nóg. Trzecia walka to gra, która zaczyna się od nowa. I szanse na odwrócenie losów tej sagi oczywiście są. Może to błahe, co powiem, ale przy odpowiednim obozie przygotowawczym, odpowiedniej wadze i dobrym wejściu w walkę Wilder będzie miał oczywiście szanse pokonać Tysona Fury'ego. Oczywiście ważne będzie także podejście drugiej strony. Wiemy, że "Gypsy King" to swoisty świr, po którym można się spodziewać wszystkiego. A Wilder swojej siły w prawej ręce nie zapomni, a wszyscy - włącznie z hejterami - doskonale wiemy, że jest to broń, która może odwrócić losy walki dosłownie w każdym momencie...


piątek, 21 lutego 2020

Wilder vs Fury II czyli galaktyczne bombardowanie...

Już tylko godziny dzielą nas, kibiców od niesłychanie medialnego pojedynku. Będzie to walka dwóch wielkich - w przenośni i w dosłownym tego słowa znaczeniu - zawodników królewskiej kategorii. 407cm i pewnie ok. 230kg w jednym ringu. Obaj niepokonani, obaj przekonani o swojej wyższości, obaj już znający się od podszewki. W stawce zielony pas WBC, 50 milionów dolarów do podziału, a także coś najważniejszego - chwała zwycięzcy. Dożywotnia...


Deontay Wilder to pięściarz już mocno określony. Dysponuje najcięższym ciosem w obecnej wadze ciężkiej, a być może także w historii tego sportu. Pozostaje niepokonany w 43 zawodowych pojedynkach, a jedyną skazę na jego rekordzie zadał mu w pierwszym pojedynku właśnie Fury. Panowie zremisowali bardzo ciekawą walkę, w której Anglik po ciosach "Bronze Bombera" dwukrotnie zapoznawał się z deskami, ale przez większość pojedynku dyktował warunki i w ogólnym rozrachunku był w pierwszej walce lepszy. Tyson Fury to pięściarz zgoła inny. Jego największym atutem nie będzie siła, lecz mobilność, praca nóg i ogólna, ringowa nieprzewidywalność. To facet, po którym można spodziewać się wszystkiego. Imponuje niezwykłą pewnością siebie, ale zdecydowanie potrafi podeprzeć wszystkie swoje słowa i zachowania późniejszą postawą między linami. Nikt nie wie, co za chwilę zrobi Fury i to jest jego atut. Na Anglika nie da się odpowiednio przygotować. Jest zbyt nieprzewidywalny. 


Pierwsza walka obu dżentelmenów była kapitalna. Przeważał Tyson Fury, natomiast Deontay Wilder ratował się nokdaunami, którymi dwukrotnie poczęstował rywala. Ciosy, które wyprowadził w ostatniej odsłonie zastopowałyby większość największych twardzieli wagi ciężkiej, ale nie Tysona Fury'ego. Anglik wstał w niewiarygodnych okolicznościach i potrafił jeszcze odgryźć się Amerykaninowi. Z werdyktu sędziów nie był zadowolony ani Wilder, ani Fury. Zadowoleni byli natomiast eksperci i kibice, bo oznaczało to tylko jedno - że doczekamy się drugiego starcia Anglika z Amerykaninem i tego właśnie wydarzenia - rewanżowej walki - świadkami będziemy już w noc z soboty na niedziele.


Wilder od zawsze był obiektem kpin i drwin. Za styl, który reprezentował, czyli chaotyczne cepy. Z reguły walki kończył szybko, bo "nikt za nadgodziny mu nie płaci". Zazwyczaj zwyciężał w pierwszej rundzie. Walkę o mistrzostwo Świata dostał dopiero w 33 zawodowej walce. Wyszedł naprzeciw Bermane'a Stiverne'a i wysoko go wypunktował, czym trochę zamknął usta krytykom podważającym jego kondycje. Później poszło już z górki. Wygrywał wszystko jak leci, a do jego największych rywali zaliczyć można Luisa Ortiza (dwukrotnie), Dominika Breazeale'a, Chrisa Arreolę czy Geralda Washingtona. Oczywiście najcięższy pojedynek dał mu Tyson Fury.

Fury swoją mistrzowską szansę sobie "wygadał". Nikt nie stawiał na jego wygraną w starciu z wieloletnim dominatorem wagi ciężkiej Wladimirem Kliczko, a ten zaszokował świat i wygrał na ringu w Dusseldorfie. I gdy wszystkim się wydawało, że zacznie się era ekspresyjnego Anglika, ten zniknął, przepadł, zatracił się. Wrócił po prawie trzyletniej przerwie, już bez pasów i po pół roku od powrotu zaatakował Wildera. Oprócz Kliczki, na liście jego największych rywali znajdują się Dereck Chisora (dwukrotnie), Christian Hammer czy Otto Wallin. 


Deontay Wilder

Wiek: 35
Wzrost: 201cm
Zasięg: 211cm
Waga: ok. 100kg
Rekord: 42 (41 KO) - 0 - 1
Rundy: 143
Debiut: 2008
Sukcesy:
WBC World heavyweight (2015-...)

Tyson Fury

Wiek: 32
Wzrost: 206cm
Zasięg: 216cm
Waga: ok. 124kg
Rekord: 29 (20 KO) - 0 - 1
Rundy: 186
Debiut: 2008
Sukcesy:
WBA Super World heavyweight (2015)
IBF World heavyweight (2015)
WBO World heavyweight (2015)
IBO World heavyweight (2015)
EBU European heavyweight (2014)

Panowie mają wiele wspólnego. Debiutowali na zawodowym ringu w tym samym roku. Wilder dokładnie trzy tygodnie przed Tysonem Fury'm. Dokładnie po siedmiu latach - obaj w roku 2015 - byli pretendentami do mistrzowskich pasów i obaj te walki wygrali. Wilder zdobył pas WBC, a Fury wszystkie inne. Nie ma co tu mówić o warunkach fizycznych, bo tutaj Wilder nie odbiega od Fury'ego jak jego wcześniejsi rywale. Gołym okiem widać, że Wilder częściej i szybciej nokautował swoich oponentów. Stoczył o 13 walk więcej, ale spędził między linami aż o 43 rundy mniej. Obaj również zgodnie zapowiadają, że do ringu w MGM Grand wniosą więcej kilogramów niż w ich bezpośredniej pierwszej walce. Mistrz z Alabamy zapowiada, że będzie ważył ponad 100kg, natomiast pretendent z Wilmslow zakręci się w okolicach 124 kilogramów. Ciekawy aspekt poruszony został także niedawno w felietonie poświęconym rewanżowi. Deontay Wilder jest od Tysona Fury'ego o 3 lata starszy, a wygląda jakby było zupełnie odwrotnie. To Anglik wygląda na starszego, bardziej naruszonego, bardziej "zniszczonego". To Anglik był uzależniony od narkotyków, prowadził hulaszcze życie, zaś "Bronze Bomber" to przykład profesjonalnego podejścia do sportu.


Do takich dwóch kolosów w ringu przewidziany mógł zostać tylko dobry arbiter. Tym razem padło na doświadczonego Kenny'ego Baylessa. Jest to sędzia amerykański, który prowadził ostatni pojedynek Wildera, w którym to zastopował Luisa Ortiza. Amerykanin miał także dwie rundy, aby poznać się w ringu z Tysonem Fury'm. Tylko dwie, bo Anglik szybko znokautował Toma Schwarza. Co ciekawe, oba te pojedynki odbyły się właśnie w MGM Grand w Las Vegas. Na punkty walkę oceniać będzie również amerykański, ale jakże dobrze znany skład - Steve Weisfeld, Dave Moretti i Glenn Feldman. We wspomnianej walce Wildera z Ortizem pracowali Dave Moretti i Steve Weisfeld. Obaj punktowali walkę dla Ortiza w stosunku 55-59 do momentu nokautu. Weisfeld był także na stołku podczas rewanżu Wildera z Bermane Stiverne'm, ale nie zdążył tam wówczas zapisać ani jednej karty. Glenn Feldman punktował za to pierwsze starcie Wildera z Ortizem i zapisał tam 85-84 dla Amerykanina. We wspomnianej wcześniej krótkiej walce Fury'ego z Tomem Schwarzem jednym z punktowych był Dave Moretti. Glenn Feldman punktował walkę Anglika ze Steve'm Cunninghamem. Na swojej karcie do momentu zakończenia miał remis 56-56. Steve Weisfeld nie miał jeszcze przyjemności pracować przy pojedynku "Olbrzyma z Wilmslow".


Nie będę tu oryginalny. Ciężko sobie wyobrazić inne rozstrzygnięcie niż nokaut Wildera lub wygrana na punkty Fury'ego. To dwie najczęściej przewidywane scenariusze i ja się pod tym podpisuje. Wydaje mi się, że walka może wyglądać bardzo podobnie do pierwszej. Pojedynek powinien prowadzić Fury, a Wilder będzie liczył na silny, celny cios. I prędzej czy później ten cios znajdzie cel i Anglik znajdzie się na deskach. Czy z nich wstanie? Tego nie wiem i przewidywać nie będę. Nie wydaje mi się natomiast, żeby to Amerykanin miał wygrywać rundy. Fury ze swoim stylem na to nie pozwoli. Czy zobaczymy coś nowego? Być może obaj Panowie znając się z pierwszej walki, zaryzykują trochę mocniej. Co wtedy? Być może to Fury trafi Wildera i ten znajdzie się na macie? Jestem w stanie wyobrazić sobie takie rozwiązanie. A może by tak... remis i trzecia walka? 


czwartek, 30 stycznia 2020

Misja Kinshasa.

Zupełnie nie wiem od czego mam zacząć, a o tej walce i całej jej otoczce można przecież mówić bez końca. Wszystko to od początku wygląda jak scenariusz na dobry film - nie wiadomo tylko czy byłaby to komedia, horror czy science fiction. Zacznijmy od początku. Misja Kinshasa to przede wszystkim polska szansa na pas mistrza Świata kategorii cruiser federacji WBC. Walka Michała Cieślaka z Ilungą Makabu o wakat. Walka, która - ciężko mi stwierdzić dlaczego - odbędzie się w Demokratycznej Republice Kongo. W sumie odpowiedź może być prosta - przecież Makabu jest z Kongo, pojedynek odbędzie się na jego terenie. Wszystko fajnie, ale jest to starcie na najwyższym możliwym poziomie, poziomie mistrzowskim, a federację WBC uznaje się za jedną z najbardziej profesjonalnych. Dlaczego zezwoliła na walkę o pas mistrzowski w kraju trzeciego (bA! Ósmego!) świata? Tego nie wie nikt...


Nad tym pojedynkiem od początku wisiały jakieś ciemne chmury. Zaczęło się od tego, że z Makabu walczyć miał... Krzysztof Włodarczyk. Ten zrezygnował jednak z szansy odzyskania zielonego pasa i oddał taką możliwość Michałowi Cieślakowi. Druga sprawa - data. Kiedy już ustalony został skład tej walki, pojawiła się data 18.01. Później przesunięto pojedynek o tydzień, a później... jeszcze o tydzień. Mówi się o tym, że ekipa Makabu od początku wiedziała o dacie 31.01, a urządzono sobie festiwal dat, aby pomieszać szyki w przygotowaniach Radomianina. Kiedy wydawało się, że wszystko zostało już dopięte na ostatni guzik, do akcji wkroczył Don King, promotor Afrykanina, który próbował odwołać walkę twierdząc, że negocjacje odbywały się za jego plecami... Kino.


Ok, można by to uznać za dziwny zbieg niesprzyjających okoliczności. Później pojawiły się jednak kolejne problemy - z kontraktem, z zabezpieczeniem finansowym polskiej ekipy, z biletami lotniczymi itd. Ostatecznie Cieślak wraz z promotorami Wasilewskim i Babilońskim oraz swoim sztabem wyruszyli do Kongo, a tam... kolejne kłopoty. Najśmieszniejszym jest fakt, że pojedynek ma odbyć się jutro, a nasza ekipa jeszcze nie wie... gdzie. Kabaret trwa w najlepsze. W nocy afrykańscy tubylcy okradli sejf w pokoju Tomasza Babilońskiego, Michał Cieślak pokazową walkę z cieniem rozgrywa... na chodniku, a cała polska ekipa po Kinshasie porusza się w obecności uzbrojonych ludzi. I ciężko stwierdzić, czy Ci ludzie są do Polaków nastawieni pozytywnie, czy najchętniej by ich rozstrzelali... 


Na twitterze A.Wasilewskiego raz po raz pojawiają się kolejne absurdalne filmy, na których Polacy barykadują drzwi w pokoju hotelowym czy chodzą po mieście w towarzystwie tubylców z długą bronią. Zarejestrowano także wyjątkową nieprzychylność lokalnej społeczności. W dniu dzisiejszym powinno odbyć się oficjalne ważenie. Czy się odbędzie - pewnie nikt o tym nie wie. A jeśli się odbędzie to gdzie? Też na chodniku? Cały ten wyjazd i ta walka to absurd, za który federacja WBC i Mauricio Suleiman powinien się wstydzić. Tak duża organizacja powinna zachować swoje standardy i nie zezwalać na duże pojedynki w takim zaścianku jak Kongo. 

Co ciekawe, sam Makabu w całej swojej karierze tylko dwukrotnie walczył w swojej ojczyźnie. Zdecydowaną większość pojedynków stoczył w RPA - dużo bardziej cywilizowanym kraju. Te dwa przypadki walki w Kinshasie to za każdym razem Grand Hotel, w którym zatrzymał się Michał i polska ekipa. W przypadku tej walki miał być rzekomo stadion, ale nie zdziwię się, jeśli walka odbędzie się właśnie w hotelu Grand. 

Nie ma co ukrywać - w całej Afryce ta walka to niemal święto, a w Kongo sprawa narodowa. Tam nikt nie przewiduje kłopotów, o wygranej Polaka nikt tam nie mówi. Wszystko przyszykowane jest pod Makabu. Do tego stopnia, że na konferencji oprócz zielonego pasa WBC, zaprezentowany został zielony pas... ABU - Africa Boxing Union, który również znajdzie się w stawce walki. Ktoś słyszał wcześniej o takiej federacji? Komuś wydaje się, że miałby powędrować na biodra białego człowieka? Ja osobiście wątpię. Tam myślą, że Cieślak przyjechał, ładnie przegra i spokojnie odjedzie do siebie. Nie zdają sobie sprawy, że Michał jest na tą walkę nabuzowany jak byk na czerwoną płachtę, że świetnie przepracował okres przygotowawczy, że jest gotowy na duże wyzwanie, że jest gotowy na bitkę z ich lokalnym bohaterem, że jest gotowy na wygraną, na zostanie zawodowym mistrzem Świata wagi cruiser. 


I właśnie to wszystko - mam nadzieję - pokaże wszystkim czarnoskórym oficjelom i kibicom na ringu w Kinshasie. Że zrobi z tej walki kolejną "Rumble in the jungle". Że w miejscowej dżungli okaże się jeszcze sprytniejszym wężem od ich najsprytniejszego węża... I wówczas zaczną się schody. Ciężko mi sobie wyobrazić, że miejscowi organizatorzy na czele z personą non grata republiki Kongo, Ilungą Luloyo, który sporo zainwestował w to starcie, po ewentualnej porażce Makabu, poklepią Polaka po plecach, oddadzą pas i wypuszczą do domu. Tak nie będzie, moi drodzy. I mam nadzieje, że polska ekipa ma tego świadomość. Że jeśli Michał będzie się okazywał w ringu lepszy, zaczną dziać się cuda. Że doświadczony sędzia Michael Griffin również będzie przeciwko Cieślakowi. To wszystko jest jasne, jak miejscowe słońce. I tak, jak życzę Michałowi wygranej i upragnionego pasa, tak uważam, że po takiej wygranej (np. przed czasem) mogą dziać się niecodzienne sceny. Kongijczycy nie oddadzą pasa ot tak. Oby tylko wypuścili całą polską ekipę ze swojego zaścianka całych i zdrowych...