poniedziałek, 28 maja 2018

"Kabareton" w Warszawie - podsumowanie gali...

PGE Narodowy - to brzmi dumnie. Marcin Najman - to już mniej! Duży i piękny stadion wraz z organizatorem gali mieli stworzyć świetne widowisko, jednak po raz kolejny - i chyba już ostatni - dał o sobie znać charakter Marcina. Gala okazała się niewypałem w oczach zdecydowanej większości ekspertów i kibiców, ale nie w oczach samego Najmana. Organizator próbuje zaginać rzeczywistość i wmawia ludziom (i sobie przy okazji), że odniósł niewyobrażalny sukces swoją Narodową Galą Boksu.


Chwila szczerości w tym momencie. Jestem osobą, którą być może ciężko zadowolić, ale w każdym podsumowaniu próbuje wypisać wady, jak i zalety w sposób obiektywny. Tak będzie i tym razem, chociaż trzeba sobie jasno powiedzieć, że wyłożenie na stół pozytywów gali w Warszawie jest zdecydowanie trudniejsze, niż wypunktowanie błędów. No niestety...

Podsumowanie będzie zatem długie i - mam nadzieje - wyczerpujące. Zacznę od tego, że kibicowałem Marcinowi Najmanowi w roli organizatora tego dużego przedsięwzięcia, tak jak kibicuje każdej innej, nawet najmniejszej gali boksu w naszym kraju. Słyszeliśmy duże zapowiedzi z ust Najmana, dla wielu wręcz niemożliwe do zrealizowania. Sporo ludzi z urzędu skreśliło szanse na powodzenie tego wydarzenia, jednak ja zawsze mówiłem, że Marcin Najman na pewno jest lepszym organizatorem i biznesmanem, niż sportowcem. W tym upatrywałem szansy na sukces. Tego się jednak nie doczekaliśmy...

Ale od początku! Zapowiedzi były bardzo konkretne. Po pierwsze, sam Stadion Narodowy. Łącznie niemal 60 tysięcy miejsc siedzących. Można było sobie tylko wyobrazić, jak pięknie wyglądałby zapełniony kibicami pięknego sportu, jakim niewątpliwie jest boks. Sam organizator wielokrotnie rotował liczbami sprzedanych już biletów. Cyferki były konkretne, jednak nijak nie zgodziły się finalnie z liczbą kibiców podczas gali. Stadion Narodowy zapełnić jest ciężko, tym bardziej zdziwiłem się, że aż na tak głęboką wodę rzucił się Najman. Odpowiednio dobrana karta walk miała pomóc w sprzedaży wejściówek i tu też słyszeliśmy szumne zapowiedzi. W walce wieczoru Mariusz Wach miał spotkać się z Bryantem Jenningsem, Dereckiem Chisorą, Robertem Heleniusem czy nawet... Tysonem Furym. Bo i tak bardzo płynął w swojej wyobraźni sam Najman. Koniec końców wybór padł na Molinę, który nie doleciał, a finalnie wymieniane było nazwisko... Sergeya Verveyki. Jak wiemy, Mariusz został oficjalnie zważony, ale na gali nie wystąpił w ogóle. 
Można powiedzieć, że to kłopoty, które mogą zdarzyć się każdemu. Ależ oczywiście, jednak w kwestii organizacyjnej jest zapewnienie w obwodzie zawodnika, który w takiej sytuacji wskoczy na zmianę, tym bardziej, że na gali mieliśmy zobaczyć aż trzy pojedynki królewskiej kategorii.
Koniec końców w walce wieczoru kibice obejrzeli Artura Szpilkę z Dominickiem Guinem - twardym, nieprzewracalnym Amerykaninem, który dla Narodowej Gali Boksu przerwał kilkuletnią emeryturę. 



W ringu kibice mieli okazję zobaczyć kilku ciekawych i dających emocje zawodników - m.in. Roberta Talarka, Norberta Dąbrowskiego, Rafała Jackiewicza, Izu Ugonoha czy właśnie Szpilkę, ale cała ta grupa ubrana w całość nie miała szans uratować tej gali. Jackiewicz na Narodowej Gali Boksu miał kończyć karierę trzeba starciami na trzech innych zasadach, następnie miał bić się o pas WBF, który sam sobie załatwił, a ostatecznie wyszedł do Roberta Świerzbińskiego i... przegrał. 
Izu Ugonoh miał powrócić ciężką walką po porażce z Dominickiem Breazeale'm i długim rozbracie, jednak jego rywal Fred Kassi stwierdził po drugiej rundzie, że boli go głowa. Była także walka na zasadach MMA i kilka starć K-1, bo Najman zamarzył sobie zrobić festyn sztuk walki podparty jeszcze muzyką "gwiazd" tj. Edyta Górniak śpiewająca z playbacku czy zespół Kombii. Na samym szczycie całego tego bagienka siedziała Anna Maria Anders, której obecnością wielokrotnie szczycił się sam Najman. Czyż nie był to festyn? Był. W dodatku średnio udany.


Dużym sukcesem i niewątpliwie pozytywnym akcentem całego wieczoru była obecność Michaela Buffera, który zgodził się przyjąć zaproszenie organizatora, jednak już podczas ważenia z pewnością pożałował. No bo jak musiał się poczuć facet, który sam w sobie jest instytucją i wielką postacią tego sportu, kiedy wywoływał do ringu samego Najmana i jego rywala, Rihardsa Bigisa z Łotwy? Musiał poczuć zażenowanie i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Forsa forsą, ale Amerykanin chyba nigdy nie wypowiadał mniej znaczących nazwisk stojąc na bokserskim ringu. 
Jeśli już jesteśmy przy Najmanie i Bigisie... o zgrozo! Najmana w roli organizatora jeszcze zniosę, ale jako pięściarza już nigdy. "El Testosteron" zbłaźnił się po raz kolejny i to jeszcze na swojej "wielkiej" gali. Kompromitacja ogromna, swoisty strzał w kolano. Kontuzja odniesiona przy furiackim ataku w "najmanowym" stylu połączona ze zmęczeniem dała wynik taki jak zawsze. Poddanie walki przez Marcina. "Sportowiec" poddał się po raz kolejny. Tak samo jak klepał po walkach z Pudzianowskim i Saletą, tak teraz "odklepał" z Bigisem, który był chyba słabszy niż miał pierwotnie być Artur Binkowski. Zawodnik, który wygrywał tylko z debiutantami oraz zawodnikami, którzy sami nigdy nie wygrali walki pokonuje Najmana w Polsce. I po walce sam zainteresowany wypowiada się w tonie: "Nigdy nie unikałem wyzwań, wystarczy spojrzeć z kim walczyłem". Co? Ja nie muszę spoglądać z kim Marcin Najman walczył. Byli to m.in. Peter Simko, Anton Lascek, Piotr Sapun, Stefan Cirok, Alex Serbic czy Martin Pacas. Sami fighterzy, proszę Państwa! 



Ok, żeby nie było tak bardzo negatywnie, to zagryzę to jakimś pozytywem. Mi osobiście podobały się walki w formule K-1. Bardzo fajnie oglądało się Łukasza Jarosza czy Tomasza Sararę. No więc pozytywów na razie wystarczy. Nie wypalił pomysł stoczenia walki w MMA w bokserskim ringu. Piotr Hallmann i jego rywal Damien Lapilus nie długo mieli okazję pokazać się zgromadzonej publiczności, gdyż zawodnik przyjezdny wypadając poza liny nabawił się kontuzji. Przejdźmy dalej. A może od tego warto było zacząć. Anna Popek w roli prowadzącej gale boksu to coś w rodzaju Marcina Różalskiego prowadzącego Roraty w Kościele. Zrobiło się nam w ringu takie "Pytanie na Śniadanie", niestety kobieta o tym sporcie nie ma bladego pojęcia. Miała chyba wyglądać. Sytuacje miał ratować Jacek Lenartowicz, który ma już obycie w roli anouncera, jednak wychodzi mu to z bardzo marnym skutkiem. Nigdy nie zgadnę, dlaczego podwaja, a nawet potraja imię zawodnika wchodzącego do ringu. Po co? No i dodam jeszcze do tego wszystkiego, że śpiewanie hymnu naszego kraju przez zespół wyglądający jak "Mazowsze" na Stadionie Narodowym podczas gdy na trybunach znajdywało się ok. 200 osób zakrawał o błazenadę. 



Świetną walkę dali Norbert Dąbrowski i zawsze ekspresyjny Robert Talarek. Tym razem "Noras" wygrał zdecydowanie i odbił się nieco po niekoniecznie dobrej passie. W walce była krew, był pot i były emocje. Kapitalny pojedynek, bo też świetne zestawienie. Walki "Norasa" z Talarkiem mogłyby odbywać się na każdej gali.
Świerzbiński z Jackiewiczem dali poprawny pojedynek, jednak bez fajerwerków. Można powiedzieć, że walka się odbyła.
Bardzo trudny pojedynek czekał natomiast Ewę Piątkowską i wszystko co było powiedziane o Marii Lindberg sprawdziło się. Polka miała chyba najtrudniejszą przeprawę w zawodowej karierze, ale udało jej się wygrać i obronić pas. Izu - tak jak wspominałem - nie powalczył zbyt długo, natomiast Artur Szpilka po dziesięciu jednostajnych rundach wyraźnie wypunktował Dominicka Guinna. Nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale brakowało finalnie tego Wacha, chociaż jego starcie z Moliną mogłoby uśpić publikę. Publikę, której według informacji Najmana było na PGE Narodowym 18 tysięcy. Według innych źródeł oraz ludzi, którzy byli na gali, jakaś połowa z tej liczby. Nie wnikam, jednak nauczony doświadczeniem, Marcinowi Najmanowi bym nie wierzył.



Tak więc jako podsumowanie tego bagienka, podam kilka pozytywnych aspektów piątkowej gali:
1. Michael Buffer. Postać nr. 1 w Warszawie tego dnia, bezsprzecznie.
2. Walka Dąbrowski - Talarek. Miód i świetna rozgrzewka dla kibiców na Stadionie i przed telewizorami.
3. Powrót Artura Szpilki na zwycięską ścieżkę. Boks "Szpili" oglądało się dobrze, chociaż był to - powiedziałbym - taki oficjalny sparing, gdyż rywal nie miał ochoty walki wygrać.
4. Wygrana Rihardsa Bigisa. Łotysz będzie mógł opowiedzieć kiedyś wnukom, że walczył na pięknym, 60-tysięcznym Stadionie, zapowiadał go Michael Buffer, walkę wygrał. Piękna historia. Marcin Najman sprawił mu piękny prezent.
5. Walki w K-1. Oglądało się to dobrze, były emocje. Można łączyć boks z tą formułą w przyszłości.

Minusów jest troszkę więcej niestety, wymienię z grubsza, bez czepiania się:
1. Sama osoba Marcina Najmana. Facet ma kompromitacje wpisaną w życiorys. Ta gala miała być swoistym zamknięciem ust krytykom, jednak jeszcze bardziej podsyciła to, o czym mówiono od dawna. Pechowiec, w dodatku bardzo mocno oderwany od rzeczywistości.
2. Postawa Freda Kassiego. Niedopuszczalna decyzja o poddaniu. Powinno się wypłacić mu liścia, zamiast pieniędzy za przyjazd.
3. Anna Popek i Jacek Lenartowicz. Serio? Nie ma lepszych w 40-milionowym kraju?
4. Playback Edyty Górniak. Po co taki koncert? Bez sensu...
5. MMA w ringu. Nie sprawdziło się. W tej formule niestety konieczny jest oktagon.
6. Kabaret z występem Mariusza Wacha. Szkoda samego zawodnika i kibiców, którzy kupili bilety, aby go obejrzeć. Brak wyobraźni organizatorów, by mieć w zanadrzu solidne zastępstwo. Nazwisk przecież przewijało się sporo.
7. Kiepsko oglądało się Stadion Narodowy, biało czerwony, na którym 80% krzesełek było pustych. Nie ten rozmiar kapelusza.
8. Organizatorzy w miejscu zasięgu ramion zawodników wpisali rok zawodowego debiutu. Nikt nie zorientował się przez kilka godzin trwania wydarzenia.

Można by wypisywać w nieskończoność, ale po co się pastwić. Każdy widział, czy to na miejscu czy w telewizji. Na kolejne edycje Narodowej Gali Boksu już się chyba nikt nie nabierze...


P.S. Widoku Najmana okładanego lodem oraz momentu, kiedy przed walką wieczoru nie był w stanie podnieść ręki aby przywitać się z Andrzejem Wasilewskim nie zapomnę długo. Show must go on...

wtorek, 15 maja 2018

"Czasówki" w Wałczu - podsumowanie gali...

Wypowiedzieli się już niemal wszyscy, więc zostałem tylko ja. Kurz opadł, można wypowiedzieć swoje kilka zdań. Za Nami debiut nowego projektu - Knockout Boxing Night - edycja 1. Na wstępie powiem, że trochę śmieszne są już te "Boxing Najty". Naprawdę nie dało się wymyślić czegoś INNEGO? Nieważne...
Projekt oczywiście Pana Andrzeja Wasilewskiego, więc zawodnicy Pana Andrzeja Wasilewskiego. Mam wrażenie, że po kilku tłustych latach, zaczynają się właśnie dla ów Pana lata chude, co ma odzwierciedlenie właśnie w kolejnym "Boxing Najcie". Ale żeby nie być - po raz kolejny - typowym hejterem, powiem że gala obroniła się przede wszystkim nokautami. Bo gdybyśmy znów widzieli nudne widowiska na pełnym dystansie, wygrywane przez rodzimego zawodnika zazwyczaj w stosunku 80-72 czy 60-54, przełączyłbym na inny kanał. 


Do rzeczy. Czasówki to coś, co kibice lubią chyba najbardziej. Jeszcze lepiej jak zdarzają się po świetnej bitce, wyrównanej walce. Do Wałcza niestety nie przyjechał żaden solidny pięściarz, który miałby chociażby szanse na sprawienie niespodzianki i zaskoczenie któregoś z Polaków. Tym razem z egzotyki mieliśmy do obejrzenia Białorusina, który wygrał dwa razy w ostatnich 10 występach, Gruzina, który wygrał trzy razy w ostatnich 17 występach i... Santandera Silgado. 

Ale po kolei. W pierwszej kolejności do ringu wychodziły jakieś młode "wilczki" grupy Knockout czyli Dmytro Bereznii i Maxim Hardzeika, odpowiednio z Ukrainy i Białorusi. Swoje walki wygrali, podobnie jak nieodgadniony diament, czyli Konrad Dąbrowski. Swój pojedynek z mocno już porozbijanym Krzysztofem Rogowskim wygrał także Timur Kuzakhmedov. Koniec komunikatu.

Następnie w ringu pojawił się Przemysław Runowski, który niewątpliwie dużym talentem jest, ale nie potrafi tego pokazać między linami. To jest przykład zawodnika, któremu wychodzi na treningach i sparingach, a nie potrafi tego przełożyć na walkę. Jego starcie z Sergeyem Gulyakevichem do najładniejszych nie należało. Przemek męczył się z zawodnikiem, z którym spocić się nie powinien. Przed walkami otwarcie zapowiada nokauty, a później nie ma to odzwierciedlenia w ringu. Gulyakevich to mocno rozbity zawodnik i tutaj powinno się zakończyć jego karierę. Tymczasem Runowski wygrał bardzo niewyraźnie. Koniec końców przez dyskwalifikacje, ale to mu tym bardziej chluby nie przynosi. Jeden z sędziów po siedmiu rundach punktował 67-65. Runowski przymierzany jest do Michała Syrowatki, ale jak się spojrzy na ostatnie występy "Kosiarza" to być może w takim starciu będzie zmuszony zastąpić zero w rekordzie jedynką. Kubeł zimnej wody na głowę tego zdolnego pięściarza.


Świetnie pokazał się natomiast nowy nabytek grupy i podopieczny trenera Łapina, jego imiennik urodzony na Ukrainie, Fiodor Cherkashyn. Obchodzący w styczniu 22 urodziny chłopak znakomitym ciosem na wątrobę zastopował doświadczonego Daniela Urbańskiego już w pierwszej odsłonie. Co ciekawe, dla Polaka była to już 24-ta porażka, jednak nikt nigdy nie skończył go szybciej. Mamy do czynienia z dużym talentem, któremu trzeba systematycznie podnosić poprzeczkę. Mam jednocześnie nadzieje, że promotorzy nie będą chcieli wcisnąć Cherkashyna pod klosz, jak robili to niegdyś z Jonakiem czy Wawrzykiem, bo szkoda czasu na hodowanie rekordów. Warto przyglądać się temu pięściarzowi. To chyba największy plus gali w Wałczu.


Markowi Matyi trafił się wspomniany na początku Gruzin. Georgi Beroshvili to facet, który w przeciągu 6 lat zawodowej kariery stoczył 57 pojedynków. Łatwo wyliczyć, że wchodził do ringu praktycznie co miesiąc. Mamy połowę maja, a był to jego już piąty tegoroczny występ. Ma na koncie 24 porażki. Tą 24-tą zafundował mu Matyja, który tym samym wrócił po remisowej walce z Darkiem Sękiem. Nie będę się już pytał, jaki jest sens ściągania takich pięściarzy do takich miast jak Wałcz, to sprawa (a raczej problem) organizatorów. Szkoda mi Marka Matyi bo to naprawdę kawał zawodnika, a przychodzi mu się kompromitować w takich przedstawieniach. Tak, proszę Państwa. To jest również kompromitacja pięściarza, kiedy to promotorzy podsuwają mu rywala z łapanki. Oznaka braku szacunku. Dla Marka dobry byłby rewanż z Sękiem, albo inna ciekawa walka z Polakiem dla uratowania kariery, bo jak tak to ma teraz wyglądać, to pora to chyba kończyć. A byłaby to wielka szkoda, wszak Matyja jest w bardzo dobrym wieku dla pięściarza i jeszcze - oby - sporo przed nim...

Paweł Stępień to kolejny wygrany show organizowanego w Wałczu. Od początku wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z zawodnikiem klasowym, ale Paweł (w przeciwieństwie np. do Przemka Runowskiego) za każdym razem to udowadnia. Widać u niego głód boksu, ogromną - nawet przerośniętą - ambicje, a także dużą pracę wykonaną na treningach z Andrzejem Gmitrukiem. W pojedynku z Michałem Ludwiczakiem pokazał trzecie z rzędu klasyczne KO, co nie zdarza się często. Od początku kontrolował walkę, a w czwartej rundzie wyprowadził soczysty cios na wątrobę. Nie było co zbierać. Stępień ma wystąpić na gali w Rzeszowie już za kilka tygodni, więc rywal na pewno nie będzie mocny, ale warto zastanowić się już, czy nie podnieść poprzeczki dla Pawła. Przydałoby się w jego rekordzie jakieś chociażby rozpoznawalne nazwisko. On już jest gotów.


Jak Wałcz to musiał być przecież Krzysztof Głowacki. To dla niego wypełniła się hala. Wałcz to małe miasto, Krzysiek jest tam ikoną i takie było pewnie założenie organizatorów. Ściągniętego Santandera Silgado zapowiadano jako byłego pretendenta do mistrzowskiego tytułu, jednak każdy kto chociażby minimalnie zna się na boksie, wiedział, że to kurtuazyjne gadki. Głowackiego przed siłą Kolumbijczyka przestrzegał jeszcze Krzysio Włodarczyk, a ten przyjezdny z daleka Pan wytrzymał stojąc na nogach dokładnie 111 sekund. Z pozoru niegroźny cios "Główki" okazał się nie do ogarnięcia dla Silgado i walka wieczoru skończyła się, zanim się zaczęła. Krzysiek opowiadał, że wróciła mu siła ciosu, że jest zadowolony, ale widać było niesmak, bo tak naprawdę sam nie dowiedział się niczego o swojej formie przez tak krótki czas. W Wałczu się jednak pokazał, zaliczył jubileuszową, 30-tą wygraną i może optymistycznie patrzeć w przyszłość. Duży pojedynek ma nadejść, ale czy tak się stanie? Tego nie wie nikt...


Na koniec pytanie. Być może retoryczne. Jak to jest, że Pan Andrzej Wasilewski, facet, który nie tak dawno miał w garści cały polski boks, dyktował trendy, wyznaczał granice i organizował całkiem niezłe widowiska, tak drastycznie spadł z piedestału? Czy teraz grupa Knockout i ich "Boxing Najty" to będzie cyrk objazdowy po rodzinnych miejscowościach prospektów? Tak teraz ściąga się kibiców na boks? Przypominam, że niepokonany prospekt Przemek Runowski pochodzi z Damnicy. Jest to wieś położona koło Słupska, posiadająca niewiele ponad 5 tysięcy mieszkańców. Tam też odbędzie się gala boksu, podczas której w walce wieczoru wystąpi "Kosiarz"? 
Pozostawię to wszystko bez odpowiedz i do zastanowienia. Na koniec zapytam jeszcze inaczej. Jak to jest, że wyśmiewany przez wszystkich Marcin Najman zapełnia Stadion Narodowy, kontraktuje duże nazwiska? Czy to nie wstyd dla takiej grupy jak Knockout Boxing Promotion?


sobota, 12 maja 2018

Linares vs Lomachenko czyli pięściarski kosmos...

Co to będzie za walka!!! Oczywiście ciężko sobie wyobrazić sytuacje, w której genialny Vasyl Lomachenko przegrywa pojedynek, ale kto miałby go pokonać, jeśli nie znakomity 32-latek z Wenezueli? Trudno tu cokolwiek przewidywać, bo walka takich kozaków może potoczyć się w każdy możliwy sposób. Oboje mają swoje atuty, oboje mają możliwości, aby zakończyć walkę przed czasem, ale i oboje mogą zaciekle bić się przez 36 minut. W stawce znajdzie się pas mistrza Świata federacji WBA w kategorii lekkiej należący od września 2016 roku do Linaresa.



Jorge Linares to piekielnie trudny zawodnik do pokonania. Oczywiście w jego rekordzie są trzy skazy i wszystkie te walki Wenezuelczyk przegrał przed czasem, ale każdą z nich można uznać za wypadek przy pracy. Zacznijmy jednak od początku. Linares nie zajmował sobie czasu boksowaniem po amatorsku, gdyż bardzo szybko postanowił przejść na boks zawodowy. Zadebiutował mając 17 lat i 4 miesiące i od razu pokazywał na co go stać. Prowadzący od początku swoją karierę w kraju Kwitnącej Wiśni "Golden Boy" w pierwszym roku swoich startów zanotował aż osiem zwycięstw, kończąc tą serię świetną wygraną nad byłym mistrzem Świata, Hugo Soto. Co ciekawe, Linares już w piątej zawodowej walce boksował na dystansie 10 rund. 



Walka z Soto była jednocześnie debiutem na swojej ojczystej ziemi. W 2005 roku Jorge po raz pierwszy znalazł się na deskach, ale to nie przeszkodziło mu wygrać starcie z Jeanem Sotelo przez nokaut w drugiej rundzie. W dalszym ciągu Wenezuelczyk był bardzo aktywny. Do ringu wchodził nawet 5-6 razy do roku. Po pięciu latach od debiutu Linares doczekał się pasa mistrzowskiego. W amerykańskim debiucie wygrał przed czasem z Oscarem Lariosem zdobywając pas WBC wagi piórkowej. W tym samym roku po ciężkim pojedynku pokonał jeszcze Gamaliela Diaza. Wpadka przyszła nieoczekiwanie w Japonii, kiedy to w zaledwie 73 sekundy dwukrotnie zapoznał się z deskami i przegrał walkę z Juanem Carlosem Salgado tracąc pas. 



Linares wrócił szybko i nie szukał walk na przetarcie. Ponownie wszedł na mistrzowski poziom wygrywając m.in. z Rocky'm Juarezem czy Jesusem Chavezem kończąc karierę tego drugiego. Druga szansa zdobycia tytułu - tym razem w dywizji lekkiej - nie okazała się udana. Linares toczył kapitalny pojedynek z faworyzowanym Antonio DeMarco, jednak dał się złapać w 11 rundzie i przegrał przed czasem pomimo prowadzenia na kartach wszystkich sędziów. W następnej walce już w drugiej rundzie uległ Sergio Thompsonowi i wydawało się, że popadnie w przeciętność. Nic bardziej mylnego. Był rok 2012 i zarazem ostatnia porażka Wenezuelczyka w ringu.



Od tego czasu "Golden Boy" wygrał 13 razy z rzędu. Szybko dobił się do walk eliminacyjnych, pokonał w eliminatorze Nihito Arakawę, a pod koniec 2014 roku po raz kolejny mógł mianować się mistrzem Świata. Prawdziwą bombą była jednak walka z Kevinem Mitchellem, znakomitym pięściarzem z Wielkiej Brytanii. Linares pojechał na teren wroga, leżał na deskach, przegrywał na kartach, ale rozbił i pokonał w 10 rundzie faworyta zyskując szacunek na całym świecie. W 2016 roku znów jechał na wyspy do faworyzowanego Anthony'ego Crolli, ale Anglicy po raz kolejny się przeliczyli. Linares dwukrotnie pokonał Crollę broniąc pasa WBA i zdobywając WBC Diamond. Od tego czasu był już uznawany za najlepszego pięściarza tego limitu. W dwóch ostatnich występach w USA Wenezuelczyk świetnie wyglądał w ringu z mistrzem Olimpijskim, Lukiem Campbellem i solidnym przecież Mercito Gestą. Teraz jednak na jego drodze stanie ktoś niezwykły...




Mianowicie Vasyl Lomachenko, który - w przeciwieństwie do "Japończyka" karierę amatorską miał bardzo bogatą. Nie będą przesadą słowa, że Lomachenko to najwybitniejszy amator w historii. Karierę amatorską zakończył z kosmicznym rekordem 396 wygranych przy tylko jednej przegranej. W międzyczasie zdobył tytuł mistrza Olimpijskiego w Pekinie i Londynie. 



Na zawodowstwo przeszedł w 2013 roku z jasnym celem swoim i promotora. Miał zagiąć historie i już w drugiej walce zdobyć tytuł mistrza Świata. Lomachenko i Bob Arum nieco się przeliczyli, gdyż Ukrainiec uległ na kartach sędziów Meksykaninowi Orlando Salido i musiał odłożyć swoje plany z drugiej walki na trzecią. Tu trzeba przyznać, że zagrała pozycja promotorska, gdyż Vasyl bezpośrednio po porażce dostał kolejną walkę o pas. Tym razem pokonał Gary'ego Russella zadając mu jedyną dotychczas porażkę.



Po tym pojedynku ukraiński "Hi-Tech" wyraźnie się rozkręcił. Nie oddał ani jednej rundy Suriyi Tatakhunowi, a później klasycznie stopował Gamaliera Rodrigueza i Romulo Koasichę. To co najlepsze miało jednak dopiero nadejść. W kapitalnym stylu Lomachenko poradził sobie z bardzo dobrym Romanem Martinezem. To był trzeci klasyczny nokaut z rzędu w wykonaniu 30-latka, a dodatkowo tytuł zdobyty już w drugiej kategorii wagowej. 



Lomachenko w każdej z tych walk posiadał w ringu tak przygniatającą przewagę, że wygrana z nim stała się czymś w rodzaju "Mission Imposible". Rywale z bezsilności zaczęli się po prostu... poddawać. Cztery kolejne pojedynki kończyły się przez RTD, czyli pozostanie rywala na stołku pomiędzy rundami. Genialnej pracy nóg Ukraińca nie spodziewał się Nicholas Walters, Jason Sosa i Miguel Marriaga. Dla pierwszego z nich walka z Vasylem zakończyła się pierwszą porażką w karierze. Pod koniec ubiegłego roku doszło do długo wyczekiwanego, historycznego starcia dwóch podwójnych mistrzów Olimpijskich. W Madison Square Garden Theatre spotkał się z Guillermo Rigondeaux. Walka bez faworyta skończyła się dominacją "Hi-Techa", który nie dał Kubańczykowi żadnych szans i zmusił - tak jak poprzedników - do poddania. W walce z Jorge Linaresem zaatakowana zostanie już trzecia kategoria wagowa. Ale czy będzie łatwo podtrzymać passę?


Jorge Linares

Wiek: 33
Wzrost: 173cm
Zasięg: 175cm
Waga: 61kg
Rekord: 44 (27 KO) - 3 (3 KO)
Rundy: 292
Debiut: 2002
Sukcesy:
WBA World lightweight (2016-...)
WBC World lightweight (2014-2015)
WBA World featherweight (2008-2009)
WBC World featherweight (2007)

Vasyl Lomachenko

Wiek: 30
Wzrost: 170cm
Zasięg: 166cm
Waga: 61kg
Rekord: 10 (8 KO) - 1 (0 KO)
Rundy: 93
Debiut: 2013
Sukcesy:
WBO World super featherweight (2016-2017)
WBO World featherweight (2014-2015)
WBO International featherweight (2013)



Co rzuca się w oczy? Przewaga warunków fizycznych Linaresa, jednak było to z góry wiadome, gdyż dla Ukraińca jest to kolejny awans z kategorią wagową w górę. W ringu jednak praca nóg "Hi-Techa" z pewnością zniweluje tę różnicę. Ciężko też mówić o przewadze doświadczenia, pomimo tego, że aż 11 lat wcześniej na zawodowych ringach pojawił się Linares. Kariera amatorska Lomachenki i niemal 400 stoczonych pojedynków zdecydowanie daje przewagę młodszemu z zawodników. Nawet przewaga stoczonych rund nie jest aż tak duża biorąc pod uwagę niemal pięć razy więcej walk po stronie reprezentanta Wenezueli. Obaj zdecydowanie są na mistrzowskim poziomie. Powiem więcej - dla mnie Lomachenko to zdecydowanie podium P4P, a Jorge Linares to w obecnej chwili na pewno TOP10 i od tego, jak zaprezentuje się w pojedynku z Ukriańcem, zależy fakt, czy tą wysoką pozycję utrzyma. 



Panowie zmierzą się w Madison Square Garden. To faworyzuje Vasyla Lomachenko, który już dwukrotnie bił się w MSG Theatre. "Golden Boy" na 47 stoczonych na zawodowym ringu, tylko ośmiokrotnie gościł w Stanach Zjednoczonych, jednak ani razu w tej legendarnej hali. Jest to jednak na tyle doświadczony zawodnik, że nie będzie to dla niego stanowiło żadnego problemu. 
Nie wiem, czy odwrotna pozycja Ukraińca będzie kłopotem dla Linaresa, ale na pewno szybkość Lomachenki i jego kapitalna praca nóg może zrobić różnicę. Jorge zapowiada, że nie podda się w ringu, jak wcześniejsi oponenci 30-latka, ale czy tak będzie w walce? 
Zapowiada się prawdziwa uczta, a to przecież już dziś w nocy...


czwartek, 3 maja 2018

"Mayweather" z Tajlandii...

Do niedawna wszyscy kibice boksu żyli faktem, iż legendarny już Floyd Mayweather Jr pobije rekord Rocky'ego Marciano i wygra walkę numer 50 nie ponosząc przy tym żadnej porażki i nie remisując żadnej walki. Floyd zrobił to nieco na skróty, wygrywając ostatni pojedynek z pięściarskim nowicjuszem, debiutantem, ale przy tym także mistrzem UFC, Conorem McGregorem. Federacje tą wiktorię uznały, w papierach Amerykanina widnieje przepiękne 50 wygranych przy zerach w dwóch kolejnych rubrykach. "Money" po pierwszy skalp sięgnął w osiemnastej walce stopując Genaro Hernandeza. Później było już tylko lepiej, gdyż Floyd opanował cały ten sport. Mistrzowskie pasy zdobywał w kategoriach od 130 do 154 funtów. Na swoim rozkładzie ma takie nazwiska jak Diego Corrales, Jesus Chavez, Jose Luis Castillo, Arturo Gatti, Zab Judah, Carlos Baldomir, Oscar De La Hoya, Ricky Hatton, Juan Manuel Marquez, Shane Mosley, Miguel Cotto, Saul "Canelo" Alvarez i Manny Pacquiao. To wielki mistrz i artysta, ale ten artykuł - przekornie - nie będzie o nim...


Będzie natomiast o pewnym Taju, który właśnie dziś rekord Mayweathera wyrównał. Sensacja? Ani trochę. Chayaphon Moonsri aka Wanheng Menayothin to 32-latek z Bangkoku, który dzisiaj wygrał swoją 50-tą walkę i ma identyczny rekord jak Floyd. O nim jednak nikt nie wspomina. Dla wielu w dalszym ciągu jest anonimem. 
Moonsri boksuje od 2007 roku i od początku w najniższym możliwym limicie (do 105 funtów). Wszystkie 50 pojedynków stoczył w rodzinnym kraju. Już w trzeciej walce sięgnął po młodzieżowy tytuł WBC wygrywając z rywalem o rekordzie 0-1. Pas ten obronił ośmiokrotnie, po czym w dwunastym zawodowym występie wygrał walkę o pas mistrza Świata International w wersji tymczasowej. Ten tytuł w dwóch kolejnych starciach zamienił na WBC International Silver, po czym w 2011 roku udało mu się usunąć z nazwy "Silver". Miał już wówczas za sobą 19 pojedynków. 

Po tej wygranej Moonsri najprawdopodobniej doszedł do wniosku, że musi szybciej przeskakiwać kolejne piętra tej pięknej kariery i zaczął przeplatać walki ze sparingami z rywalami o rekordach 1-16, 9-14, 20-30 czy 4-9. Pas WBC International w stawce zdarzało się wcisnąć co 3-4 raz, kiedy rywal akurat dysponował w miarę dodatnim rekordem. 
Wreszcie doczekał się walki o prawdziwy tytuł. W 2014 roku na przeciw niego stanął Meksykanin Osvaldo Novoa (rekord 14-4-1), którego Taj zmusił do poddania. Był to 36-ty pojedynek Moonsri'ego 

Jeśli ktoś myśli, że po zdobyciu pasa jego kariera nabrała tempa, regularności a przynajmniej logiki to grubo się myli. Zawodnik z Tajlandii co prawda bronił swojego tytułu, ale tylko od czasu do czasu. W boksie na światowym poziomie taka procedura nie miałaby racji bytu, ale Moonsri posiadając tytuł prestiżowej federacji WBC pozwalał sobie (a raczej pozwalano mu) na walki bez pasa w stawce, z chłopaczkami o rekordach 2-4, 7-8 czy (o zgrozo!) 21-44. Od 2014 roku stoczył dziewięć obron, ale walk 14. Na prawdę próżno szukać w jego rekordzie znanych nazwisk, bo nawet najbardziej szanujący się kibic tego sportu rzadko spogląda na najniższą możliwą kategorie. W ramach ciekawostki powiem, iż od zdobycia pasa, Chayaphon Moonsri za każdym razem ma w dokumentach (i na Boxrec.com) wpisaną wagę równo 105 funtów. Okazuje się, że wcale nie jest ważony, a do ringu wnosi dużo więcej. 

Dzisiejszej nocy pokonał przez TKO w piątej rundzie niejakiego Leroya Estradę i zanotował wygraną nr 50. Można więc zakładać, że przy takim tempie, jeszcze w tym roku przebije samego Floyda i pójdzie ze swoim rekordem nieco dalej. Należy tylko zadać sobie jedno pytanie...

...Jaki to ma sens?