środa, 29 listopada 2017

Cotto - Ali czyli ostatni taniec Portorykańczyka...

Na emeryturę odchodzi walcząca legenda boksu i prawdziwy bohater Portoryko. Niedawno słyszałem stwierdzenie, że Miguel Cotto jest najlepszym pięściarzem w historii tej wyspy zależnej od Stanów Zjednoczonych. W Portoryko żyje ponad 10 razy mniej ludzi niż np. w Polsce, a mimo to mają oni bogatą historie boksu. Czy Cotto był najlepszy? Tu można by dyskutować wymieniając chociażby nazwiska takie jak Felix Trinidad, Carlos Ortiz, Wilfred Benitez czy bardziej współczesny Juan Manuel Lopez. Pewnym jest, że "Junito" jest najbardziej wybitnym aktywnym portorykańskim pięściarzem. Aktywnym do najbliższej soboty...


Tak jak wspomniałem na początku, Miguela można śmiało określać mianem legendy. Urodzony w 1980 roku pięściarz to sześciokrotny mistrz Świata. Swoje tytuły dzierżył w czterech kategoriach wagowych, od super lekkiej do średniej. Od 2004 roku stoczył 26 pojedynków, z czego tylko jedna w swojej stawce nie miała mistrzowskiego tytułu. Ale od początku. Cotto zaczął trenować boks w wieku 11 lat, a w 2000 roku doczekał się występu na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney. Tam jednak przegrał już w pierwszej walce ulegając późniejszemu złotemu medaliście Muhammadowi Abdullaevowi z Uzbekistanu. Karierę amatora zakończył z bilansem 125 wygranych przy 23 porażkach. 


Na zawodowstwo Portorykańczyk przeszedł na początku 2001 roku. Jego trenerem od początku był jego ojciec, Evangelista Cotto. "Junito" od początku przeplatał występy w rodzinnym Portoryko i w Stanach Zjednoczonych. Od początku kariery był bardzo aktywny. Przez pierwsze pięć miesięcy stoczył sześć pojedynków, natomiast już od ósmej walki rywalizował na dystansie 10 rund. W 2003 roku zaczął zdobywać pierwsze pasy - WBC International czy WBO NABO. Już w wieku 23 lat regularnie występował na galach w MGM Grand czy Madison Square Garden. W 2004 roku po trudnej walce wypunktował Loveore'a Ndou w eliminatorze do tytułu mistrza Świata i stało się jasne, że w kolejnym występie zaboksuje o pas. Swój pierwszy tytuł - WBO w dywizji super lekkiej - zdobył w swojej ojczyźnie nokautując niepokonanego wcześniej Kelsona Pinto. Tytuł ten obronił sześć razy nokautując takich rywali jak Randall Bailey, DeMarcus Corley czy Gianluca Branco. Zastopował także swojego olimpijskiego pogromce z 2000 roku, Muhammada Abdullaeva rewanżując się za porażkę z Sydney. Ostatnią walką w kategorii super lekkiej było zadanie pierwszej porażki Paulowi Malignaggiemu. 


Cotto jeszcze w tym samym roku przeszedł płynnie do wyższej kategorii i od razu sięgnął po kolejny pas. Tym razem na jego biodrach zawisł tytuł WBA wagi półśredniej dzięki wygranej nad Carlosem Quintaną. Tym razem trofeum udało się Portorykańczykowi obronić czterokrotnie. Pierwsza obrona była jednocześnie ostatnim zawodowym występem "Junito" w swoim rodzinnym kraju. W San Juan znokautował on Oktaya Urkala. Kolejnymi ofiarami świetnego Miguela byli Zab Judah, Shane Mosley i Alfonso Gomez. Następnej przeszkody nie udało się przeskoczyć, a licznik Cotto zatrzymał się na liczbie 32. Przegrał on wówczas walkę z Antonio Margarito, jednak wiadomo, że później wyszło na jaw, że Meksykanin i jego sztab nasączali bandaże substancją, która z czasem twardniała niczym cement. Cotto przegrał przed czasem w 11 rundzie i stracił pas mistrzowski...



Oddał WBA, wziął WBO. W pierwszym występie po porażce spotkał się w walce o wakat z Michaelem Jenningsem i walkę wygrał. Znów był mistrzem Świata. Obronił ten pas w pojedynku z Joshuą Clotteyem, lecz w następnym pojedynku znów musiał uznać wyższość rywala. Tym był Manny Pacquiao, który zastopował "Junito" w ostatniej rundzie. Pół roku później wrócił walką z Yuri Foremanem i zyskał regularny pas WBA kategorii super półśredniej, który na początku 2011 roku zamienił na pełnoprawny wygrywając z Ricardo Mayorgą. W tym samym roku zdołał się także zrewanżował Margarito sukcesywnie rozbijając mu twarz. 



W 2012 roku w MGM Grand w Las Vegas spotkał się w ringu z Floydem Mayweatherem. Cotto trafił chyba na najlepszy możliwy okres Amerykanina i przegrał w ringu w stosunku 111-117. Pod koniec tego samego roku uległ także w podobnych rozmiarach Austinowi Troutowi. Pauzował niemal rok. Wrócił walką z Delvinem Rodriguezem i to jest ten wspomniany jedyny pojedynek bez pasa w stawce. W połowie 2014 roku jeszcze raz przypomniał o sobie całemu światu tocząc kapitalną walkę z fantastycznym Sergio Martinezem. Cotto miał Argentyńczyka aż trzy razy na deskach w pierwszej rundzie, a ostatecznie zastopował go w dziesiątej. Tym pojedynkiem zadebiutował w wadze średniej najlepiej jak mógł - zdobywając tytuł WBC. Obronił go wygrywając łatwo z Danielem Geale'm, lecz później musiał uznać wyższość Saula Alvareza. W sierpniu pokonał Yoshihiro Kamagaia i zapowiedział, że grudniowy występ - teraz już wiemy, że przeciwko Sadamowi Alemu - będzie jego ostatnim...




Cotto to pasmo sukcesów. Co przeciwstawić może Sadam Ali? Osiem lat młodszy od Cotto Amerykanin z Brooklynu to zawodnik z bardzo ciekawą historią. Jako amator zdobył złoty medal juniorskich Igrzysk Olimpijskich U-19, natomiast był bardzo bliski kwalifikacji na prawdziwe Igrzyska w Pekinie. W turnieju kwalifikacyjnym doszedł do finału, w którym przegrał olimpijską szansę w pojedynku z Yordenisem Ugasem z Kuby. 


Sadam Ali karierę zdecydował się na karierę zawodową na początku 2009 roku. Przez pierwsze pięć lat ciężko cokolwiek o nim powiedzieć, gdyż pomijając to, iż wygrywał swoje walki, niczym ponadprzeciętnym się nie wyróżniał. Ciekawostką jest fakt, iż jedyną dotychczas wyjazdową walką Amerykanina jest 2011 rok i wyjazd do... Polski. Stoczył wówczas pojedynek z Borisem Bergiem z Niemiec, który wygrał przed czasem. Jego kariera rozpędu nabrała w 2014 roku, kiedy to zaczął zdobywać pierwsze trofea. Świat zaczął mu się przyglądać, kiedy znokautował legitymującego się rekordem 36-1 Luisa Carlosa Abregu. Później dołożył jeszcze wygraną nad Francisco Santaną, ale w jedynej do tej pory walce o mistrzowski tytuł uległ przed czasem Jessiemu Vargasowi. Od tego czasu stoczył trzy pojedynki, wszystkie wygrał, a pojedynek z odchodzącym na emeryturę Miguelem Cotto jest dla niego niesamowitą szansą. Czy ją wykorzysta, pokaże ring już w nocy z soboty na niedzielę. 


Miguel Cotto

Wiek: 37
Wzrost: 170cm
Zasięg: 170cm
Waga: ok. 69kg
Rekord: 41 (33 KO) - 5 (2 KO)
Rundy: 333
Debiut: 2001
Sukcesy:
WBC World Middleweight (2014-2015)
WBA Super World Super Welterweight (2011-2012)
WBA World Super Welterweight (2010)
WBO World Welterweight (2008-2009)
WBA World Welterweight (2006-2008)
WBO World Super Lightweight (2004-2006, 2017)
WBC International Super Welterweight (2003)

Sadam Ali

Wiek: 29
Wzrost: 175cm
Zasięg: 185cm
Waga: ok. 67kg
Rekord: 25 (14 KO) - 1 (1 KO)
Rundy: 141
Debiut: 2009
Sukcesy:
WBA International Welterweight (2015)
WBO Inter-Continental Welterweight (2014)


Patrząc na te statystyki nie można nie mieć wrażenia, że uczeń przychodzi na lekcje do mistrza. Sadam Ali ma przewagę tylko w warunkach fizycznych, chociaż może to być złudne, gdyż to właśnie on przyjdzie z niższej kategorii wagowej. "World Kid" przegrał przed czasem z Jessie Vargasem, który nie jest królem nokautu, co może dawać do myślenia. Wydaje się, że "Junito" powinien w efektowny sposób rozprawić się ze sporo młodszym przeciwnikiem, jednak to jest boks i tutaj niczego nie można być pewnym. Portorykańczyk ma niesamowitą przewagę w postaci doświadczenia. Stoczył między linami prawie 200 rund więcej niż Amerykanin, toczył wojny na najwyższym sportowym poziomie. W narożniku ma Freddie'ego Roacha. No i jest to dla niego ostatni taniec na macie ringu. Jego porażka jest wręcz niemożliwa...


Nie znamy jeszcze obsady sędziowskiej, dlatego nie możemy spróbować wyciągnięcia wniosków, ale znamy lokalizacje gali. Madison Square Garden. Sadam Ali walczył tam raz. Wygrał z Francisco Santaną na punkty po dziesięciorundowej walce. Dla Cotto będzie to już dziesiąta potyczka w słynnej nowojorskiej hali. Przegrał tam tylko raz. Z Austinem Troutem. 


Wszyscy czekamy na ostatni taniec w ringu portorykańskiego mistrza. Efektowna wygrana będzie odpowiednim zwieńczeniem wspaniałej kariery. A Miguela już niedługo powinniśmy zobaczyć w Galerii Sław. Portoryko powinno być bardzo dumne!

wtorek, 21 listopada 2017

"Krew, pot i łzy" w Częstochowie - podsumowanie gali...

Z wielką przyjemnością będę pisał to podsumowanie. Z kilku względów. Po pierwsze, gala "Noc Wojowników" śmiało może kandydować do miana NAJLEPSZEJ GALI BOKSU ZORGANIZOWANEJ W POLSCE W 2017 ROKU. Takie jest moje osobiste zdanie, z czym nie wszyscy muszą się zgodzić. Karta walk może nie wyglądała jakoś nadzwyczajnie, ale zawodnicy zostali zestawieni ze sobą niemal idealnie. Pojedynki obfitowały w dramaturgie, były wyrównane, pięściarze zostawili na macie ringu wiele krwi, wiele potu i ogromną ilość serca. Były kontuzje, były rozcięcia, były nokauty, były rewanże, były emocje. Było więc to, co kibice zgromadzeni w hali i przed telewizorami lubią najbardziej. Były duże nazwiska i byli prospekci. Było pięknie...


Gala rozpoczęła się od walki Damiana Wrzesińskiego z Markiem Laskowskim. Dla tego drugiego - na co dzień mieszkającego i trenującego w Szkocji - był to debiut przed polską publicznością. Nie będzie on jednak wspominał tego zdarzenia zbyt pozytywnie, gdyż walka zakończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. Laskowski przegrał pierwszą rundę, a w drugiej, z powodu głębokiego rozcięcia pojedynek został zastopowany i uznany za nieodbyty. 

Następnie do ringu weszli Mateusz Rzadkosz i Tomasz Gromadzki. Obaj niepokonani, obaj legitymujący się identycznym rekordem pięciu zwycięstw i jednego remisu w walce przeciwko sobie w 2016 roku w Radomiu. Pojedynek rozpoczął się od dobrych ataków niższego, ale agresywniejszego Gromadzkiego. Widać było jednak, że to Rzadkosz jest lepiej ułożony boksersko i z upływem rund walka toczyła się coraz bardziej pod jego dyktando. 24-latek z Krakowa przetrzymał napór "Zadymy", zaczął wyboksowywać rywala, aż w końcu zastopował go po świetnej serii kilkunastu uderzeń zakończonej celnym ciosem pod lewy łokieć. Gromadzki zgiął się w pół i nie był w stanie wstać przed upływem 10 sekund. Rzadkosz pokazał, że warto w niego inwestować. Gromadzki to nieco ograniczony pięściarz, ale z wielkim hartem ducha i wolą walki, który zawsze zostawia w ringu wielkie serce. Młodszy z zawodników powinien spróbować nieco większego wyzwania. Starszy może być uzupełnieniem każdej gali w Polsce...


Kiedy po wcześniejszym remisie Mateusz Rzadkosz zdołał przechylić szalę rywalizacji na swoją korzyść, tak Michał Leśniak po wcześniejszej wygranej nad Kamilem Młodzińskim w Częstochowie tylko zremisował rewanżową walkę. Panowie pierwszy raz spotkali się pod koniec września w Łomiankach, gdzie minimalnie lepszy okazał się "Szczupak". Rewanż pod Jasną Górą zakontraktowany został na 10 rund, a w stawce znalazł się pas mistrza Polski kategorii super lekkiej. Nie urywam, że w Młodzińskim nie widzę pięściarza nawet średniego formatu i zdecydowanie stawiałem na Leśniaka, ale... muszę przyznać się do błędu. Po raz pierwszy widziałem w Kamilu boksera z krwi i kości. Pozostawił na ringu wiele zdrowia, dał więcej niż mógł i - w mojej osobistej opinii - wypunktował "Szczupaka" w stosunku 96-94. Sędziowie nie byli jednomyślni. Każdy z trzech arbitrów widział walkę nieco inaczej, co skutkowało ogłoszonym remisem. Zawodnicy zgodnie mówili, że wygrali pojedynek, jednak u Młodzińskiego widać było większy żal za werdykt. Tak, to on powinien zostać mistrzem Polski. Nie został, co sprowadza się do jednego - powinniśmy zobaczyć ich trzecią konfrontacje. Obaj jednak zasłużyli na ogromne brawa. Dla obu był to pierwszy występ na dystansie 10 rund i obaj ten dystans wytrzymali dając wspaniałe emocje. Dla mnie to osobiście walka sobotniego wieczoru. Co ciekawe, dla "Camilo" była to szósta z rzędu walka zakończona niejednogłośną decyzją i jednocześnie piąta z rzędu bez zwycięstwa.


Po tej świetnej konfrontacji kibice obejrzeli swojego chłopaka. Do ringu z Tanzańczykiem, Saidem Mbelwą wszedł Robert Parzęczewski. Ulubieniec lokalnej publiczności i młodzieżowy mistrz Świata federacji WBO zaprezentował się bardzo dobrze, boksując aktywnie i rozbijając chowającego się za szczelną podwójną gardą rywala z Afryki. W trzeciej rundzie w końcu trafił Mbelwę, a ten przewrócił się na matę. Parzęczewski nie dał już rywalowi wrócić do gry, rzucał go na deski jeszcze dwukrotnie, a sędzia zakończył nierówną walkę. Dla "Araba" był to powrót na ring po koszmarnym rozcięciu, którego nabawił się w Łomiankach w walce przeciwko Tomasowi Adamkowi. Said Mbelwa nie naruszył jednak kontuzji Polaka i tym samym Robert zakończył 2017 rok z bilansem czterech okazałych zwycięstw i pasem młodzieżowego mistrza. Postawa Tanzańczyka jest jedynym minusem, do którego można byłoby się na tej gali doczepić, jednak rozumiem postawę promotorów chcących chronić Roberta Parzęczewskiego przed pogłębiającą się kontuzją, a jednocześnie dając mu występ przed częstochowską publicznością. 24-latek bardzo dobrze czuje się w hali przy ul.Żużlowej. Spośród 19-tu zawodowych występów, aż sześciokrotnie bił się w swoim rodzinnym mieście. W przyszłym roku chciałbym zobaczyć Roberta w jakieś większej walce. Być może warto zakontraktować rewanż z jedynym pogromcą, Jessy'm Luxembourgerem z Francji?


Bardzo ciekawie na papierze zapowiadała się przed walką konfrontacja niepokonanego Łukasza Wierzbickiego z walecznym Michałem Żeromińskim. I taka z pewnością była. Wierzbicki w czerwcu stosunkowo łatwo poradził sobie z Robertem Tlatlikiem, natomiast w sobotę w Częstochowie natrafił na twardą przeszkodę. Łukasz próbował boksować, jednak inny pomysł na tą walkę miał "Żeroma", który szedł uparcie do przodu, skracał dystans i bił faworyzowanego rywala z każdej płaszczyzny. Początkowo przewagę uzyskał Wierzbicki, później jednak sytuacja diametralnie się odmieniła i rundy na swoje konto zapisywał Żeromiński. Sytuacja ta utrzymywała się aż do 10 rundy, kiedy to znów lepiej zaprezentował się Wierzbicki. Po walce wydawało się, że wygrał Radomianin. On sam był o tym przekonany, podobnego zdania było sporo ekspertów. Ostatecznie dwóch sędziów widziało minimalną wygraną Łukasza i to jego ręka powędrowała w górę. Szkoda Michała, bo włożył w tą walkę całe serce i był pięściarzem lepszym. Niestety jednak potwierdziło się to, o czym wiadomo jest od dawna. Promotorom korzystniej inwestować w zawodnika niepokonanego, niż w mającego już w rekordzie porażki solidnego rzemieślnika. Po walce Michał udzielił emocjonalnego wywiadu, w którym mówi, że przez trzy miesiące poświęcił całą swoją rodzinę dla treningów, po czym się go okrada z marzeń. Ciężko się z nim nie zgodzić. W zupełnie innym tonie wypowiadał się Wierzbicki, który zdziwiony był, że... nie wygrał jednogłośnie. Rewanż wskazany, jednak "Żeroma" nie jest na chwilę obecną chętny na takie rozwiązanie.


Pierwszą walkę wieczoru było starcie perspektywicznego Adama Balskiego z Amerykaninem, Demetriousem Banksem. Z reguły reprezentanci USA, którzy przyjeżdżają do Polski nie prezentują zbyt wysokiego poziomu. Banks nie był z pierwszej łapanki, ale też nie przyjechał wygrać. Co prawda w pierwszej rundzie trafił Polaka łamiąc mu szczękę, ale przegrał wszystkie osiem rund z kontuzjowanym Balskim, w dodatku raz lądując na deskach. Przegrał do jednej bramki. Adam Balski nie zaprezentował się nadzwyczajnie, ale można go usprawiedliwić kontuzją z pierwszej rundy. Moim zdaniem jednak duże zamieszanie, które się wokół tego zawodnika wytworzyło, spekulacje dotyczące tego, czy będzie w przyszłości mistrzem Świata robią Polakowi nieco pod górkę. Warto dać mu więcej luzu, dać mu boksować i się rozwijać, dać mu spokojną głowę i nie narzucać niepotrzebnej, dodatkowej presji. Chłopak ma talent, ma dobre warunki, zmienił trenera i wszystko idzie w dobrą stronę. Gdzie ta przygoda będzie miała swój finał - zobaczymy...


Nazwisko Adamek to od wielu lat wabik na kibiców. Gdzie pojawia się "Góral", tak są też kibice boksu. A znanego ze swojego podejścia do Kościoła Adamka, pod Jasną Górą wspierało jeszcze więcej sympatyków. Jego pojedynek z Fredem Kassim nie zapowiadał się zbyt emocjonująco do czasu oficjalnego ważenia. Tam pięściarz z Kamerunu zaskoczył wszystkich swoją wagą i sylwetką. Nieaktywny od 15 miesięcy "Big Fred" wyrzeźbił się i wniósł na wagę niecałe 93 kilogramy. Dla porównania, w ostatniej walce z Jarrellem Millerem ważył ponad 106. To zapowiadało wysoką formę czarnoskórego pięściarza. Nie często zdarza się też, aby na przeciwko Tomka stawał niższy od niego rywal. To dopiero druga taka sytuacja podczas jego trwającej 8 lat przygodzie z wagą ciężką. Pierwszym takim przypadkiem był Eddie Chambers. Walka z Kassim była na swój sposób dramatyczna. Najpierw rozcięcie u Adamka, później rozcięcie u Kassiego. Wyrównana walka z niewielką przewagą Polaka. Ostatecznie wygrana w stosunku 96-94, 96-94 i 97-93 co może odzwierciedlać przebieg pojedynku. I to kolejna walka, po której ciężko stwierdzić, na co jeszcze stać 41-letniego "Górala" z Gilowic. On sam podkreśla, że chciałby jeszcze dużej walki przed zakończeniem kariery, ale pamiętam jak mówił, że nie chce kończyć kariery porażką. Czyli co? Wyjazd na dużą walkę, porażka i pożegnanie w Polsce? Osobiście doradzałbym już Adamkowi emeryturę..



Podsumowanie gali może być tylko jedno. Moim zdaniem pojedynkami takimi jak starcie Żeromińskiego z Wierzbickim czy Leśniaka z Młodzińskim, dramaturgią, rozcięciami, sączącą się krwią, nokautami i przede wszystkim emocjami, które towarzyszyły kibicom w Częstochowie można by obdzielić kilka innych, wcześniejszych gal. Bo jak porównywać w ogóle wydarzenie z ubiegłej soboty do ostatniej cyklicznej gali w Wieliczce? Nijak. Tu duże brawa dla Mateusza Borka i przede wszystkim Mariusza Grabowskiego, który coraz mocniej zaznacza swoją obecność w polskim boksie. Ta gala pokazała, że ma bardzo ciekawych zawodników w swojej stajni, którzy pokazali się z bardzo dobrej strony - Żeromiński, Balski, Parzęczewski, Rzadkosz, Leśniak, Wrzesiński to solidni zawodnicy, a Mariusz Grabowski raz za razem pokazuje jak zrobić coś dużego, z niczego...


Gratulacje!

Zdjęcia pochodzą ze stron ringpolska.pl, polsatsport.pl i Onet Sport.

piątek, 10 listopada 2017

"Big Baby" na salonach - sylwetka Jarrella Millera...

"Big Baby" - "Duże dziecko". To pseudonim jednego z najlepszych obecnie pięściarzy amerykańskiego pochodzenia, Jarrella Millera. Miller duży jest na pewno. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Można powiedzieć więcej. To najcięższy obecnie pięściarz w szerokiej czołówce królewskiej kategorii. Jeszcze więcej? Tylko raz w swojej zawodowej karierze przebywał w ringu z rywalem o większej wadze niż swoja, jednak sam Amerykanin był wtedy prawie najlżejszy w karierze. Obecnie do ringu wnosi w okolicach 300 funtów, co w przeliczeniu na kilogramy daje liczbę 136 (!). Jarrell to kawał byka. Już jutrzejszej nocy w torreadora zabawić będzie się musiał Mariusz Wach...


Zacznijmy od początku. Miller urodził się w 1988 roku w Nowym Jorku. Na boksie skupił się na przełomie 2004 i 2005 roku. Wcześniej trenował muay thai i K1. Nie miał większych sukcesów amatorskich. Na zawodowym ringu zadebiutował kilka dni po swoich 21-szych urodzinach. Zadebiutował i... zniknął. Od pierwszej, trwającej tylko jedną rundę walki do drugiego występu minęły 22 miesiące. W 2011 roku "Big Baby" wygrał drugą walkę i znów odpoczywał niemal rok. Jego kariera tempa nabrała dopiero pod koniec 2012 roku, ale Amerykanin szybko napotkał na przeszkodę w postaci... Joeya Dawejko. Mający polskie pochodzenie pięściarz oddał Millerowi trzy z czterech rund, ale Jarrell otrzymał także dwa upomnienia za odpychanie rywala, co skutkowało ogłoszonym w tej walce remisem. To dotychczas jedyna skaza na rekordzie Amerykanina.
Między 2013 i 2015 rokiem Miller aż 13 razy wchodził do ringu. Poza wspomnianym remisem wszystkie pozostałe walki wygrał. Największym echem odbiła się ostatnia w 2015 roku wygrana nad Akhrorem Muralimovem. "Big Baby" znokautował twardego przeciwnika w trzeciej rundzie czym wysłał do świata jasny sygnał: "Nadchodzę!"...


Świat usłyszał o Jarrellu Millerze. Związał się on kontraktem z promotorem Dmitry Salitą i jest w jego grupie zdecydowanie największą gwiazdą. Na początku następnego roku pokonał Donovana Dennisa i Nicka Guivasa zdobywając pasy WBA-NABA Interim i WBO-NABO. W sierpniu 2016 roku spotkał się w ringu z twardym Fredem Kassim, najbliższym rywalem Tomasza Adamka. Kassi poddał walkę po trzech rundach. Warto dodać, iż wcześniej z Kameruńczykiem męczyli się tacy zawodnicy jak Hughie Fury, Dominic Breazeale, Chris Arreola czy Amir Mansour. W ostatnim starcie "Big Baby" zastopował także Geralda Washingtona. Tego samego, który kilka miesięcy wcześniej do czasu nokautu prowadził wyrównaną walkę z mistrzem Świata WBC, Deontayem Wilderem. 



Czy mamy do czynienia z niedalekim dominatorem królewskiej kategorii? Miller stoczył w ringu 20 pojedynków, z czego 19 wygrał. Tylko dwaj przeciwnicy dotrwali do końcowego gongu, a były to walki sześciorundowe. Amerykanin kontynuuje passę ośmiu zwycięstw przed czasem z rzędu. Teraz na jego drodze stanie Mariusz Wach. Czy "Viking" ma szanse zatrzymać takiego zwierza jak Jarrell? 
Bukmacherzy nie mają wątpliwości. Kurs na przegraną Polaka kształtuje się na poziomie 1,08. Niewielu spodziewa się niespodzianki ze strony Wacha. Z Mariusza kpi także sam Miller, który opowiada, że Polak jest wolny, łatwy do trafienia, a jego walki są nudne, dlatego puszcza je sobie przed snem, aby szybciej i łatwiej zasnąć. 


Trudno się z Amerykaninem nie zgodzić. W ostatnim czasie boks Mariusza nie porywał. Polak jest w ringu statyczny, rzadko używa ciosów prostych, nie ma też pojedynczego silnego uderzenia. Co innego Miller. "Big Baby" wyprowadza jedne z najsilniejszych ciosów w wadze ciężkiej. Bije z pełnym skrętem i - przede wszystkim - bardzo dynamicznie. Ta dynamika i częstotliwość zadawanych uderzeń jest w większości przypadków kluczem do spadku odporności rywali i w konsekwencji poddawania walk. Wachowi nie wolno odmówić odporności, ale nie chodzi o to, żeby dotrwać do końca, tylko aby wygrać walkę. "Viking" zaskoczył w ostatnim występie wygrywając w Niemczech z Erkanem Teperem, ale porównywać Tepera z Millerem to jak przesiąść się z osiedlowej huśtawki na rollercoaster. Problemem Polaka jest głowa. Mówi się, że walkę wygra ten zawodnik, który bardziej będzie tej wygranej chciał. Tutaj sytuacja jest jasna. Jarrell jest pewny siebie, stąpa mocno po ziemi, wyznacza sobie cele i je realizuje. Mariusz nie do końca wierzy w wygraną. Niedawno wypowiedział się, że jeśli przegra to "świat się nie zawali, nic wielkiego się nie stanie". Liczy się więc z porażką, a z takim nastawieniem sukcesu nie osiągnie. Mariusz walczył już między linami z Wladimirem Kliczko czy Alexandrem Povetkinem, ale to właśnie pojedynek z Jarrellem Millerem może być dla niego najtrudniejszy. Styl Amerykanina jest bardzo niewygodny dla takich pięściarzy jak Wach. Dodatkowo na niekorzyść Polaka działa fakt, iż jest prawie 10 lat starszy od rywala. "Viking" wraca też po dłuższej przerwie na amerykański ring. W Stanach Zjednoczonych ostatni raz walczył, kiedy był jeszcze niepokonany. 


Oczywiście kibicuje Polakowi, ale wydaje mi się, że może to się skończyć nokautem. Obym się mylił. Jedno jest jednak pewne. "Big Baby" mocno rozpycha się na pięściarskich salonach. Jego spodziewana wygrana nad Polakiem może otworzyć mu drzwi do walki o mistrzostwo Świata. Dopiero wtedy jednak poznamy jego prawdziwą wartość...

czwartek, 2 listopada 2017

Prezenty od Crawforda...

Ledwie zaczął się listopad, a prezenty rozdaje jeden z amerykańskich "Świętych Mikołajów" światowego boksu. Terence Crawford, należący bezsprzecznie do czołówki rankingu P4P bez podziału na kategorie wagowe jest jednocześnie trzecim pięściarzem w historii, który na swoich biodrach musiał pomieścić pasy czterech najbardziej prestiżowych federacji. Pierwszym z nich był legendarny już Bernard Hopkins, który pokonał w wielkiej unifikacji Oscara De La Hoyę, a drugim Jermain Taylor, który komplet tytułów "Katowi" odebrał. Walki te odbywały się w 2004 i 2005 roku, więc za wyczyn Crawforda, który po 12 latach był w stanie powtórzyć ten proces należy się ogromny szacunek.
Warto dodać jednak - z dziennikarskiego obowiązku - że nie dyskryminujemy kobiet i oddajemy respekt "First Lady", Cecilli Breakhus, która od ponad trzech lat broni pasów WBA, WBO, WBC i IBF przed kolejnymi oponentkami. 


Wróćmy jednak do Crawforda. Kariera 30-latka prowadzona jest w sposób perfekcyjny. Amerykanin pozostaje niepokonany w 32 występach. Zaczął od tytułu WBO w wadze lekkiej, gdzie pokonał Ricky'ego Burnsa, Yuriorkisa Gamboę i Raymundo Beltrana, by płynnie przejść do dywizji super lekkiej, kiedy tytuł WBO był wakujący. W pojedynku o tytuł zastopował Thomasa Dulorme'a, a następnie to samo zrobił z Dierry Jeanem i Henry'm Lundy'm. W ubiegłym roku doprowadził do walki unifikacyjnej z posiadaczem tytułu WBC, Viktorem Postolem, którego wysoko wypunktował. Dwa pasy obronił przed Johnem Moliną Jr i Felixem Diazem, by idealnie wyczuć moment absolutnej unifikacji z dość zaskakującym mistrzem dwóch pozostałych federacji, Juliusem Indongo.
Tanzańczyk został zatrzymany szybciej niż 14 wcześniejszych rywali Terence'a, co świadczy o wielkiej sile Amerykanina i wielkiej inteligencji jego sztabu.


Światowy boks to ciężki kawałek chleba - to wiemy. Ciężko ma przeciętny zawodnik, ale jeszcze ciężej wielki mistrz. Posiadanie czterech pasów to nie jest prosta rzecz, a mówiąc wprost, logistyczny koszmar. No bo przecież każda federacja ma swojego pretendenta, każda chce zrobić swoją walkę, a "Bud" się nie rozdwoi, co w tym przypadku i tak by nie wystarczyło. Musiałby się "rozczworzyć", a i tak któraś z federacji byłaby poszkodowana. Crawford i na to miał pomysł. W wadze super lekkiej osiągnął szczyt, więc postanowił spróbować wyżej. W wadze półśredniej aż roi się od wielkich nazwisk, a Terence ma zagwarantowaną "z biegu" walkę o mistrzowski pas z pozycji pretendenta WBO, swojej niejako macierzystej federacji. Mistrzem WBO w dywizji półśredniej jest obecnie Jeff Horn, nie ma co ukrywać, najsłabszy z mistrzów. Można więc w ciemno stawiać, że Australijczyk - o ile nie potknie się 13 grudnia w walce z Garym Corcoranem - na wiosnę 2018 roku straci pas na rzecz Terence'a Crawforda...


Co jednak z pasami w wadze super lekkiej? Po prezenty jest kolejka chętnych...

Najszybsza była federacja IBF, która błyskawicznie wyznaczyła Sergeya Lipinetsa do walki z Crawfordem. "Bud" nie był zainteresowany taką potyczką, więc o wakat po nim Lipinets zawalczy z Japonczykiem Akihiro Kondo. 32-letni reprezentant Kraju Kwitnącej Wiśni dotychczas boksował tylko przed własną publicznością. W 36 pojedynkach wygrał 29 razy, natomiast przegrywał tylko po decyzjach punktowych, aż czterokrotnie niejednogłośnych. Walczył m.in. dwukrotnie z Nihito Arakawą czy Rickym Sismundo. Wszystkie te walki przegrał. Urodzony w Kazachstanie Lipinets na zawodowych ringach stoczył zaledwie 12 walk. Wszystkie wygrał, a w rekordzie ma kilka uznanych nazwisk, takich jak Kendall Mena, Haskel Rhodes czy Leonardo Zappavigna. Walka z Japończykiem nie powinna być dla niego najtrudniejszą przeprawą w karierze. Zapewne poradzi sobie z Kondo i zdobędzie pas w trzynastym występie. Walka Lipinets - Kondo odbędzie się już w tą sobotę, także "Samurai" z Kazachstanu dostanie przedwczesny prezent. Od Crawforda, oczywiście...


Mówię, że Crawford i jego sztab to sprytni i inteligentni ludzie. Podobnym sprytem wykazał się... Terry Flanagan, mistrz Świata federacji WBO w dywizji lekkiej od 2015 roku. Jeśli Terence wakuje pas WBO i z marszu dostanie szanse walki z Hornem, taki sam manewr wykona Flanagan, który zostawi swój tytuł w kategorii lekkiej, aby zawalczyć o wakat po Amerykaninie. Kto będzie jego rywalem w takiej walce? Najwyżej sklasyfikowany obecnie pięściarz w rankingu. Jest nim Maurice Hooker. "Mighty Mo" to niepokonany na zawodowstwie 28-latek z Dallas. W 26 pojedynkach zanotował 23 wygrane i 3 remisy. Jego najpoważniejszym przeciwnikiem był Darleys Perez, z którym szczęśliwie zremisował. Nie wiadomo gdzie miałaby odbyć się ta walka, gdyż Hooker bije się tylko w USA, zaś "Turbo" w Wielkiej Brytanii. Wydaje mi się jednak, iż Brytyjczyk posiada większe doświadczenie, na rozkładzie ma lepszych rywali, a także wie, jak smakuje tytuł i walki z nim związane. Będzie faworytem tego starcia. 


Władze WBA przeczuwały, że Terence Crawford może mieć w planie awans do wyższej kategorii i już wcześniej zorganizowały mały, nieformalny eliminator. Władze postanowiły skonfrontować czterech najwyżej rozstawionych zawodników, a zwycięzców "półfinałów" nagrodzić bonusem w postaci pasa mistrzowskiego w stawce. I tak w pierwszej "połówce" były dwukrotny mistrz Świata, Kubańczyk Rances Barthelemy pokonał Kirila Relikha z Białorusi, a pod koniec listopada niedawny mistrz federacji IBF, Eduard Troyanovsky spotka się w walce z Carlosem Manuelem Portillo, czyli wynalazkiem z Paragwaju, który do czasu ostatniej walki - z Czarem Amonsotem - nigdy wcześniej nie wygrał z zawodnikiem o dodatnim bilansie a ponad 50% jego dotychczasowych rywali to debiutanci. O ile federacji nie zmieni swoich planów, o pas mistrzowski powalczą Barthelemy i Troyanovsky i będzie to chyba najbardziej wyrównana konfrontacja spośród wszystkich czterech. Obaj byli już mistrzami Świata, obaj mają w rozkładzie ciekawe nazwiska. To będzie świetne zestawienie kubańskiej techniki z rosyjską siłą.



Został nam zielony pas. Pas federacji WBC. O niego powalczą rozstawiony z numerem 1 Amir Imam i trzeci z kolei Jose Carlos Ramirez. Jest jednak jeden warunek. Obaj walczą 11 listopada w Californi i muszą swoje walki wygrać. 26-letni "Young Master" Imam był uznawany za jednego z najciekawszych prospektów, aż brutalnie na ziemię sprowadził go Adrian Granados. Od tego czasu wygrał już jednak szybko dwie walki i wrócił na ścieżkę zwycięstw, która może już na początku 2018 roku doprowadzić go do mistrzowskiego tytułu. W trudniejszej sytuacji jest rok młodszy Ramirez, który w Californi spotka się z również niepokonanym Mike'm Reedem. Jeśli obaj wygrają swoje walki, zmierzą się w pojedynku o zielony pas. Imam i Ramirez mają podobne warunki fizyczne, podobne doświadczenie i podobny styl - obaj lubią walczyć efektownie i potrafią szybko nokautować przeciwników. 



No i mamy komplet. Terence Crawford rozdał prezenty. Teraz wytypowani przez federacje pięściarze muszą tylko schylić się i podnieść rzuconą w ich stronę szansę. Kto zrobi to najbardziej przekonująco? Wygląda na to, że najłatwiejsze zadanie będzie miał Sergey Lipinets. Terry Flanagan również nie przechodzi do nowego przedziału, aby nadziać się na porażkę. Wydaje się, że najbardziej zacięte boje toczone będą o pasy WBA i WBC. Moimi nieznacznymi faworytami będą Barthelemy i Ramirez. 
Jedno jest pewne - żaden z wyżej wymienionych pięściarzy nie dałby rady pokonać Terence'a Crawforda w bezpośredniej walce. Geniusz zrobił swoje, geniusz może odejść. "Bud" posprzątał limit i zostawił go w najciekawszej postaci. Wyścig zaczyna się teraz...