środa, 25 kwietnia 2018

"Spektakl kilku aktorów" w Częstochowie - podsumowanie gali...

Minęło kilka dni od gali Polsat Boxing Night w Częstochowie. Mateusz Borek na serio i z butami wszedł w rynek promotorski i organizatorski gal bokserskich w Polsce i pokazał, że ma do tego i głowę i zacięcie. W Częstochowie zobaczyliśmy bardzo dużo nazwisk ciekawych polskich prospektów, a przede wszystkim zawodników, którzy potrafią porwać publiczność. Nawet pojedynki otwierające gale mogły być śmiało walkami wieczoru na mniejszych galach w naszym kraju.


Nie bez powodu na pierwszy ogień poszło dwóch pięściarzy z Poznania. Michał Chudecki i Damian Wrzesiński potrafią walczyć widowiskowo, a do tego mieli do wyrównania rachunki z boksu amatorskiego. Kariera Chudeckiego to pasmo wzlotów i upadków, od dobrze zapowiadającego się pięściarza w grupie Mariusza Kołodzieja w New Jersey, poprzez bolesną porażkę przed czasem z Michałem Syrowatką, po sparingi w USA z samym Floydem Mayweatherem Jr. W ostatnim czasie więcej sparował niż walczył, ale z pewnością doświadczenie zdobyte za oceanem procentuje. Wrzesiński to natomiast rzemieślnik, więc kibice mieli prawo liczyć na ciekawe widowisko. I nie zawiedli się. Zobaczyli dobry boks, moim zdaniem z przewagę Chudeckiego. Ostatecznie padł werdykt remisowy, który nie jest skandalem, a jest z pewnością solidną podstawą do dobrze zorganizowanego rewanżu. 


Łukasz Wierzbicki i Michał Żeromiński już raz pokazali, że potrafią dobrze uzupełniać się w ringu. Dwa różne style w pierwszej walce bardzo dobrze się oglądało i teraz było podobnie. Wierzbicki od drugiej rundy musiał radzić sobie z kontuzją łuku brwiowego, która znacznie utrudniała mu walkę, ale pokazał w tym starciu więcej niż w pierwszym i pomimo krwi zalewającej oczy potrafił przełamać kipiącego ambicją "Żeromę" i pokonać go wyraźniej. Radomianin tym razem uznał wyższość niepokonanego rywala i przyjął porażkę na klatę. Wierzbicki walczył "dostojniej", punktował z dystansu, był precyzyjniejszy. Żeromiński uderzał mocno, lecz walczył chaotycznie. Gdy poczuł krew Łukasza, skoncentrował się na silnych ciosach, czym stracił na optyce. Wierzbicki pozostaje niepokonany, lecz nie jest to chyba materiał na mistrza...


Ewa Brodnicka wygrała swoją walkę o mistrzostwo Świata z niejaką Sarah Pucek, jednak po raz kolejny nie pokazała nic widowiskowego. W papierach pozostaje mistrzynią, na jej biodrach wisi pas, jednak w dalszym ciągu nie mogę (a może nawet i nie chcę) powiedzieć o jej ringowych wyczynach nic konstruktywnego. 


Robert Parzęczewski. To moim zdaniem jeden z wygranych tej gali, a nawet ostatnich miesięcy. Bardzo ambitny, bardzo przebojowy, przy tym silny i widowiskowy. Narzucił sobie dość duże tempo walk, gdyż cztery tygodnie wcześniej w Dzierżoniowie pokonał Andrzeja Sołdrę, a już w maju wyjdzie do ringu po raz trzeci w przeciągu trzech miesięcy. Ma ambitne plany na przyszłość, jest młody i przed nim bogata kariera. Nie będę dodawał, że w ostatniej chwili zmienił mu się rywal, gdyż Tim Cronin nie był wymagającym przeciwnikiem, ale z takimi sytuacjami należy sobie radzić i "Arab" to robi. To w tej chwili jeden z najciekawszych polskich pięściarzy. Wygrał przez nokaut, a jego kariera nabiera słusznego tempa. Możemy mieć z niego pożytek, warto mu się przyglądać.


Tak jak zmienił się rywal Parzęczewskiego, tak podobnie było w przypadku Damiana Jonaka. Pierwotnie na powrót przewidziany był Lucas Ndafoluma, który byłby zdecydowanie większym wyzwaniem niż anonsowany w ostatniej chwili Marcos Cornejo z Argentyny. 36-latek z Buenos Aires mógł pochwalić się przyzwoitym rekordem, jednak w ringu miał niewiele do powiedzenia z powracającym po trzyletniej przerwie Jonakiem, co jednoznacznie pokazuje jego sportową klasę. Damian zaprezentował się dość dobrze. Zrzucił rdzę, w ringu nie był ociężały i zaliczył jubileuszową 40-tą wygraną w karierze i w dalszym ciągu pozostaje z zerem po stronie porażek. Jestem ciekawy, jak teraz poprowadzona zostanie jego kariera, bo mocniejszy rywal (Ndafoluma?) mógłby sobie z nim spokojnie poradzić. Pewnego poziomu może niestety nie przeskoczyć. 


Denis Grachev to zdecydowanie najciekawsze nazwisko w rekordzie Adama Balskiego. Powtarzam to za każdym razem i powtórzę jeszcze raz, że prowadzenie Adama to swego rodzaju majstersztyk. Rywale dobierani są odpowiednio na etap, a ich jakość sukcesywnie rośnie, choć nie ma zbyt dużych przeskoków. Po wygraniu z doświadczonym lecz rozbitym Łukaszem Janikiem, teraz Balski pokonał także Rosjanina, który w swoim rekordzie posiada takie nazwiska jak Ismayl Sillakh i Zsolt Erdei. Grachev był dużo lżejszy od Adama w ringu, przez co uwidoczniła się przewaga siły Polaka, co skutkowało tym, iż Balski spychał rywala do lin. Adam zdał kolejny test, zanotował 12-tą wygraną i teraz powinien dostać przeciwnika jeszcze trochę silniejszego. Mariusz Grabowski wierzy w swojego podopiecznego i to, iż kiedyś zostanie on mistrzem Świata, więc powinno się mu stopniową tą poprzeczkę podnosić. Niedługo powinniśmy ujrzeć Balskiego w pojedynku o któryś z regionalnych pasów, co jeszcze bardziej wybije go w rankingach. Pozytywny występ. 


Większość kibiców w Częstochowie i przed telewizorami czekała głównie na występ Mateusza Masternaka, który w rewanżu podejmował groźnego i silnego niczym tur Youri'ego Kalengę. Dla samego "Mastera" była to jedna z najważniejszych walk w karierze. Sam powtarzał, że najbardziej chciałby zrewanżować się pochodzącemu z Konga zawodnikowi, gdyż to właśnie z nim przegrał walkę o największej randze. W 2014 roku w Monte Carlo przegrał wakujący tytuł WBA Interim, jednak teraz nie pozostawił już złudzeń. Dobrze wszedł w walkę i momentami przypominał starego i dobrego "Mastera", który swego czasu nokautował raz za razem swoich oponentów. W Częstochowie Masternak systematycznie rozbijał Kalengę, wchodziły ciosy z lewej ręki, funkcjonował cios prosty, a w boksie Polaka widać było luz, którego brakowało wcześniej. Współpraca na linii Masternak - Gmitruk (pomimo absencji trenera w narożniku) przynosi zadowalające efekty, a Mateusz pokazuje, że ma ochotę (i szansę) dostać jeszcze niejedną ciekawą walkę. Być może nawet o któryś z pasów, które być może niedługo zostaną na nowo wrzucone na wakaty. Kto wie, może to on będzie w niedalekiej przyszłości gwiazdą numer 1 polskiego boksu...


Pisałem kilka dni przed walką artykuł o Joeyu Abellu i się nie pomyliłem w osądach. Walkę Adamek - Abell "wypromował" Krzysztof Zimnoch, a "Góral" tylko subtelnie pokazał różnicę między sobą, a przeciętnym Zimnochem. Abell to twardziel jakich mało, jednak pod ciosami Polaka padał aż czterokrotnie, zanim sędzia zdecydował się tą nierówną konfrontacje zakończyć. Pomijając pierwszą, rozpoznawczą rundę, od drugiego starcia przewaga Adamka była już niepodważalna. 41-latek wrócił na salony w końcu wyraźnym zwycięstwem, czym podtrzymał płomień nadziei na jeszcze jedną próbę powrotu na szczyt wagi ciężkiej. Oczywiście rywale tacy jak Haumono, Kassi czy teraz Abell to nawet nie jest bezpośrednie zaplecze czołówki królewskiej kategorii, ale "Góral" już na takim zapleczu na pewno jest. W głowie Mateusza Borka musi powstać plan działania, bo wszyscy zdają sobie sprawę, że kariera Tomka toczyć się będzie do pierwszej porażki. Trzeba odpowiednio dobrać teraz rywala, z którym Adamek będzie miał szanse nawiązać walkę i wygrać pojedynek, przy czym zyskać coś cennego. Idealny byłby Manuel Charr, gdyż ma coś, z czym Tomkowi lepiej będzie na dobre zakończyć karierę. Nie ma jednak co myśleć o walkach z "wiatrakami". 


Tytuł jest trafiony. Ta gala miała kilku aktorów. Najwięcej braw zyskał na pewno Adamek, ale to Masternak może być najbardziej usatysfakcjonowany. Wygrywając w takim stylu ciężki rewanż zyskał pewność siebie i motywację do dalszej pracy. Z bardzo dobrej strony pokazali się także młodzi - Balski, Parzęczewski i Wierzbicki. Gala przeszła do historii i można ocenić ją tylko w pozytywnych słowach. Aż ciekawi mnie, jak mogą wyglądać zestawienia kolejnej gali PBN, bo słabszych rywali dla naszych "asów" kibice już nie kupią...
Duże brawa dla dwóch Mateuszów - Borka i Grabowskiego. To oni stworzyli duet, który ma wydźwięk pozytywny. Andrzej Wasilewski oglądając to musiał czuć się mocno sfrustrowany. Trudno. Przyjście Borka do epicentrum polskiego boksu kibicom może wyjść tylko na dobre.


Zdjęcia: Dziennik Zachodni i Tymex Boxing Promotions

piątek, 20 kwietnia 2018

Nie taki (di)Abell straszny...

Czego tu się bać? Na wstępie zadam pytanie retoryczne, na które odpowiedź podam na końcu.
Już jutro w walce wieczoru na gali Polsat Boxing Night Tomasz Adamek - żyjąca i ciągle boksująca legenda polskiego pięściarstwa zawodowego spotka w ringu Amerykanina Joeya Abella. Pojedynek - jak i cała impreza - zapowiadana jest od dłuższego czasu jako bardzo mocny, mogący się zakończyć bardzo szybko i w różnoraki sposób. Osobiście ciężko mi w to uwierzyć...


Powiem, co o tym sądzę. Dla mnie Joey Abell to nie jest zawodnik, który powinien kończyć tak dużą galę. Dlaczego? Po pierwsze walkę tą - a przy okazji całą galę - wypromował przede wszystkim... Krzysztof Zimnoch. Zauważcie - gdyby nie fakt, iż we wrześniu na radomskim MOSiRze Zimnoch koncertowo nie padł po ciosie 36-letniego Abella, ciężko byłoby jego walkę z Adamkiem sprzedać. 


Przyjrzyjmy się nieco Amerykaninowi. 45 pojedynków, 34 wygrane. Podziw budzić może jedynie procent wygranych przed czasem - Abell słynie z ciężkiej ręki. Przegrał dziewięć razy, z czego aż siedmiokrotnie również przed czasem. Bił się co prawda kilka razy z dużymi nazwiskami, ale każdy taki znaczący pojedynek Joey przegrywał przez nokaut. Przed czasem pokonali go Chris Arreola, Fred Oquendo, Kubrat Pulev, Tyson Fury czy Oscar Rivas. Co więcej - Abell przegrał także przez nokaut m.in. z Andrew Greeleyem, który skończył karierę z rekordem 15 zwycięstw i 48 porażek.  Jeśli szukać największych sukcesów Amerykanina to daleko sięgać nie trzeba - w 2016 roku zastopował Johna Nofire, a we wspomnianym Radomiu Krzyśka Zimnocha. 



Za nami już ważenie przed galą w Częstochowie. Adamek okazał się najcięższy w karierze, wniósł na wagę rekordowe 102,7kg. Joey Abell zaskoczył - w porównaniu do wrześniowej walki z Zimnochem stracił niemal 5kg i teraz waży tylko 115,4kg. Tak więc paradoksalnie w ringu zetrą się ciężki Adamek i lekki Abell. Jak to może wpłynąć na przebieg walki? Amerykanin zarzeka się, że jest w życiowej formie, a do brutalnej siły dołożył także dobrą kondycje, która pozwoli mu wytrzymać 10 rund z "Góralem". Mańkut z Minnesoty opowiada, iż nie nastawia się na nokaut, ale trudno w to uwierzyć. Trudno też - pomimo dobrej formy - uwierzyć w świeżość przybysza z Ameyki w końcowych rundach. 


Czym może zaskoczyć Abell Tomka Adamka? Nic odkrywczego nie powiem - siłą w początkowych rundach. Jeśli Abell miałby wygrać walkę w Częstochowie, musiałby trafić Tomasza w pierwszych trzech rundach - to właśnie w trzecich odsłonach wygrywał z Nofire'm i Zimnochem. Jeśli walka wyjdzie poza te trzy rundy, zacznie uwidaczniać się przewaga szybkości "Górala", a jak wszyscy doskonale wiemy, "jak Góral szybki, to wygra z każdym". Sądzę więc, że walka wieczoru publiczności nie porwie. Scenariusz będzie bardzo przewidywalny - Abell groźny na początku, słabnący z rundy na rundę. Kwestia jest taka, czy Adamek będzie potrafił trafić Amerykanina i wygrać przed czasem, czy będzie go punktował, a o werdykcie zadecydują sędziowie. 


Odpowiedź na pytanie z początku: Niczego. "Góral" nie z takimi zawodnikami już walczył, wygrywał, a nawet ośmieszał rywali. To facet po 40-tce, a więc w ringu zęby zjadł. Czego nie pokazałby Joey, nie zaskoczy tym Tomasza.