czwartek, 14 marca 2019

"Rocky" z Filadelfii na drodze Macieja Sulęckiego.

W zawodowym boksie już wielokrotnie mogliśmy się przekonać, że rekord zawodnika nie walczy. Są pięściarze z nienagannym bilansem, którzy niewiele potrafili w ringu zaprezentować i tyle samo zawodników, na których rekord absolutnie nie powinno się patrzeć. Do grona tych drugich z pewnością można zaliczyć najbliższego oponenta Macieja Sulęckiego. Na papierze Gabriel Rosado to przeciętniak. 37 pojedynków, z czego tylko 24 wygrane. Do tego aż 11 porażek, jeden remis i jedna walka zakończona bez decyzji. Na pierwszy rzut oka Sulęcki, który w 28 starciach tylko raz schodził z ringu pokonany jest zdecydowanym faworytem. Ale nie tym razem. Pięściarz z Filadelfii to jeden z największych kozaków w wadze średniej, który od przynajmniej siedmiu lat mierzy się tylko z najlepszymi zawodnikami w swoim przedziale wagowym. 


Niech nie zmyli Was dwucyfrowa liczba po stronie przegranych. Liczby nie walczą. Rosado to ponadprzeciętny twardziel, który swoim stylem jest niewygodny dla wszystkich. Przed czasem przegrał tylko czterokrotnie. Tylko najmocniejsi potrafili go zastopować - Alfredo Angulo, Gennady Golovkin, Peter Quillin i David Lemieux. Do tego nie były to klasyczne nokauty. Amerykanin rzadko pada na deski, a przed czasem przegrywał tylko po wkroczeniach sędziów i tzw. nokautach technicznych. Tu nie ma przypadku. Rosado potrafi przyjąć bardzo wiele, a oglądając jego walki można odnieść wrażenie, że im bardziej jest rozbijany, tym mocniej stawia przeciwnościom czoła. Niejednokrotnie miał porozcinane łuki brwiowe, a z jego twarzy lała się krew, ale to go tylko nakręcało. Zawodnik ten ma walkę zakodowaną w sercu. W jego bokserskim słowniku nie ma stwierdzenia "poddać się", "odpuścić", "zrezygnować"...


Warto dodać, że pięściarze o podobnych rekordach są łakomymi kąskami dla sędziów do ewentualnego przekrętu, o czym Gabriel przekonał się już niejednokrotnie i stosunkowo niedawno. W jedynej dotychczasowej wyjazdowej walce, w 2017 roku w Wielkiej Brytanii mocno skrzywdzili go polscy sędziowie. Amerykanin toczył bardzo wyrównany bój z Martinem Murrayem, co pokazuje chociażby punktacja angielskiego sędziego, który wytypował remis 114-114. Cóż jednak z tego, skoro pozostali arbitrzy stołkowi, Leszek Jankowiak i Grzegorz Molenda widzieli wygraną gospodarza w stosunku 119-109 i 116-112. Po walce słychać było głosy, że to Rosado był lepszy, co tym bardziej pokazuje absurdalną punktację pierwszego z wymienionych Polaków. Podobna sytuacja miała miejsce w ostatnim występie 33-latka. Rosado był o klasę lepszy od Luisa Ariasa, a w "nagrodę" dostał tylko punktowy remis. 


Nie wiadomo, za kim będą sędziowie w piątkowy wieczór, kiedy to Amerykanin wyjdzie do ringu z Maciejem Sulęckim, ale Polak z pewnością nie może liczyć na ich przychylność, tylko samemu udowodnić musi swoją wyższość między linami. Nie będzie to zadanie proste, chociaż "Striczu" zapowiada świetną formę. Na konferencji prasowej obaj rywale zapowiadali wygraną przed czasem, jednak osobiście uważam, że o takie rozstrzygnięcie będzie niezwykle trudno. Owszem, Sulęcki w ostatnim czasie mocno nadgonił procent nokautów, ale Rosado to zdecydowanie wyższa półka, niż Jean Hamilcaro czy Damian Bonelli. Polaka nie można nazwać puncherem, ale Maciek na pewno ma styl, który w połączeniu ze stylem rywala da świetną dla oka walkę. Czy zwycięską? Oby. Stawka jest bardzo wysoka, gdyż dowiedzieliśmy się niedawno, że wygrany z tej pary zaboksuje w drugiej połowie roku z Demetriusem Andrade o należący do niego tytuł mistrza Świata federacji WBO. Jest więc o co walczyć, a znając niesamowitą ambicję Sulęckiego, będzie on chciał się dodatkowo dobrze pokazać przed publicznością za oceanem. Jego postawa w pojedynku z Danielem Jacobsem spotkała się z dużym zachwytem tamtejszej publiczności i Maciek będzie chciał pokazać, że regularnie może dawać emocjonujące walki w USA. 


Mam swoje osobiste przemyślenia, co do przebiegu tej walki. Powiem szczerze, że nieco się jej obawiam. Znam styl Maćka Sulęckiego i wiem, że będzie wywierał presję, ale w tym przypadku "trafiła kosa na kamień". Zderzą się ze sobą dwie duże siły. Nie ciosu, a ambicji. Któraś z tych ambicji będzie musiała tę drugą stłamsić. Oczywiście będę trzymał mocno kciuki za rodaka, ale jestem sobie w stanie wyobrazić niekorzystny dla Polski scenariusz. Porażka Sulęckiego z Rosado będzie oznaczać spory regres, a walka o pas na pewno się Polakowi znacznie oddali. Jeśli jednak wygra w dobrym stylu, kolejny przeciwnik czyli niepokonany Demetrius Andrade może "Striczowi" już dużo lepiej pasować. 
Kończąc temat powiem jedno zdanie:
To nie jest taka prosta walka, jak się wielu wydaje...

niedziela, 10 marca 2019

Trwa "5 minut" Kamila Szeremety...

Wczorajszy wieczór minął wielu kibicom boksu na obejrzeniu głównego dania gali we Francji, gdzie Kamil Szeremeta po raz drugi obronił pas mistrza Europy w wadze średniej wysoko wygrywając na punkty z miejscowym faworytem, Andrew Francillette'm. Bardzo dobry czas dla Białostoczanina trwa w najlepsze. Można powiedzieć, że Polak wykorzystuje właśnie swoje przysłowiowe "5 minut" i w ringu pokazuje się z bardzo dobrej strony. Zupełnie nie rozumiem komentarzy, że wczorajsza walka była w jego wykonaniu słaba. Kamil kontrolował pojedynek od pierwszego do ostatniego gongu, ani na moment nie spadła mu koncentracja, nie był także mocno trafiony, wygrał wyraźnie. Kibice oczekują nokautów, jakie "popełnił" Szeremeta najpierw na Alessandro Goddim, a później na Rubenie Diazie, ale wystarczy spojrzeć w rekord Kamila, by stwierdzić, że nie jest to typ punchera. Kamil nie potrzebuje nokautować, by wyraźnie wygrać walkę. I te atuty pokazał właśnie wczoraj. 


Ale zacznijmy od początku. Kamil urodził się w 1989 roku. Na amatorskim ringu stoczył niemalże 200 pojedynków, z czego tylko 22 zakończył jako przegrany. Na zawodowstwie zadebiutował stosunkowo późno, bo pod koniec 2012 roku, mając skończone 23 lata. Już w trzeciej walce spotkał się w ringu z Robertem Talarkiem, który też był wówczas na początku kariery. Kamil pokonał wtedy "Górnika" po czterech rundach stosunkiem dwa do remisu. Szeremeta od początku kariery bił się ze starszymi i doświadczonymi rywalami, by tylko wspomnieć Ismaila Teboeva, Daniela Urbańskiego czy Łukasza Wawrzyczka. Kamil dopiero w szóstej zawodowej walce pokusił się o pierwszą wygraną przed czasem. Co ciekawe, pokonany wtedy w trzeciej rundzie Ivica Gogosević dzisiaj ma na koncie 24 porażki, ale tylko siedem przed czasem.

Prawdziwa kariera Szeremety zaczęła się jednak od pamiętnej walki z Rafałem Jackiewiczem. Panowie od początku nie ukrywali, że nie darzą się sympatią, zakładali się nawet o wynik ich walki i wykorzystywali każdy moment, aby obrzucić się błotem. Spotkali się w 2015 roku w Legionowie. Walka nie porwała. Między linami wyraźnie lepszy okazał się młody Białoczanin wygrywając wyraźnie na punkty. Nazwisko Jackiewicza wówczas jeszcze sporo znaczyło i można stwierdzić, że to na nim wybił się Kamil, który w następnej walce wypunktował także solidnego Niemca, Arthura Hermanna. Szeremeta okazał się lepszy także od Patricka Mendy'ego, z którym wcześniej przegrał Robert Świerzbiński. 

Druga "czasówka" Szeremety to... niepokonany wcześniej Artem Karpets. Walka trwała pięć rund, podczas których Kamil dawał lekcje boksu Ukraińcowi i doprowadził do poddania ze strony sztabu trenerskiego swojego rywala. Później był spacerek z Kassimem Oumą, wygrana nad Jose Villalobosem i sparing z Sebastianem Skrzypczyńskim. Wszystko na punkty. Wyjazd do Włoch na walkę o wakujący pas EBU z Alessandro Goddim to była odważna decyzja. Po pierwsze, miała to być debiutancka walka poza granicami kraju dla Szeremety. Po drugie, wyjazd do Włoch, gdzie decyzje sędziowskie bywają więcej niż absurdalne. Po trzecie, o taką właśnie decyzje miał starać się Kamil zważywszy na swoje dwa nokauty w 16 pojedynkach. Po czwarte, rywal z rekordem 33 wygranych w 36 walkach. Przyznam szczerze, że ze sporą dozą niepewności patrzyłem na tą walkę, ale to, co najlepsze w boksie Kamila przyszło w najbardziej odpowiednim momencie. W drugiej rundzie Goddi dwukrotnie trafiony został prawym overhandem i sędzia nie zezwolił mu na dalszą konfrontacje. Polak został szóstym mistrzem Europy w historii polskiego boksu zawodowego, w dodatku wraca z tarczą z bardzo ciężkiego terenu.


Pierwsza obrona pasa nastąpiła w Łomży, czyli blisko Białegostoku. I choć wydawać się mogło, że Ruben Diaz to będzie trudniejszy rywal od Włocha, ale walka w Polsce, w połączeniu ze stylem Kamila Szeremety generowała jednak zdecydowanie większy spokój. Kamil toczył istotnie trudniejszy pojedynek, ale w 10 rundzie ciosy skumulowały się na Hiszpanie, który został wyliczony do "10". Wczoraj mieliśmy przyjemność oglądać drugą obronę. Była to jednocześnie druga walka wyjazdowa. Tym razem we Francji przywitał Kamila Andrew Francillette, który jedyną porażkę poniósł w starciu z... Alessandro Goddim, po niejednogłośnej decyzji sędziowskiej. 
Polak był zdecydowanym faworytem bukmacherów i świetnie rozpoczął pojedynek. W pierwszych trzech rundach Francuz nie istniał i wydawało się, że kolejny nokaut może wisieć w powietrzu. Później jednak rywal rozkręcił się, odpowiadał na ciosy Polaka i sam inicjował swoje akcje. W mojej ocenie Kamil mógł przegrać 2-3 rundy. Na mojej karcie widniał werdykt 118-110 dla Polaka, a więc wyraźna wygrana na wyjeździe. Sędziowie widzieli to podobnie. Dwóch dało Francuzowi trzy rundy, a trzeci arbiter od pierwszej do ostatniej odsłony zapisywał rundy pod nazwiskiem Polaka punktując 120-108. Tym bardziej nie rozumiem niezadowolenia kibiców i komentarzy, że z takim boksem daleko Kamil nie zajdzie. Otóż boksuje się tak, jak pozwala przeciwnik. Ten może nie był wyjątkowo wymagający, ale Szeremeta nie miał potrzeby szukać nokautu na siłę, jego narożnik doskonale widział co dzieje się w ringu, a trener Łapin wręcz stopował i uspokajał Polaka. Gdyby walka nie układała się po jego myśli, z pewnością podkręciłby tempo, rzucił się do ataku. Kamil znany jest z perfekcyjnego przygotowania kondycyjnego, dlatego obstawiam, że nie podkręcił tempa, bo po prostu nie musiał. Wygrał wyraźnie na terenie rywala i tylko to się liczy. 


Co dalej z Kamilem? Cóż, drzwi do większych walk otworzyły się przed Polakiem. W rankingach światowych federacji nazwisko Szeremeta widnieje wśród samych największych postaci tej kategorii wagowej. W WBC przed Polakiem są tylko mistrzowie Saul Alvarez i Jermall Charlo oraz Gennady Golovkin, w WBA Saul Alvarez, Rob Brant i Gennady Golovkin, natomiast w IBF mistrz Daniel Jacobs, a także Jack Culcay i Serhiy Derevyanchenko. Wczoraj z TVP Sport dowiedzieliśmy się, że Kamil Szeremeta ma teraz trzy opcje. Pierwsza z nich to kolejna obrona pasa mistrza Europy i kolejny wyjazd do Włoch, gdzie rywalem Polaka miałby być Matteo Signani. Druga to przywitanie Gennady Golovkina w pierwszym występie Kazacha na platformie DAZN, trzecia natomiast to awans do wyższej kategorii i spotkanie z mistrzem federacji WBA, Callumem Smithem. 
Trzeba przyznać, że opcję drugą i trzecią trudno sobie wyobrazić, o tyle kolejny wyjazd do Włoch do Matteo Signaniego jest kuszącą alternatywą. Włoch jest absolutnie w zasięgu Szeremety, jednak nie generowałby takich pieniędzy i takiego ciężaru gatunkowego, jak walka chociażby z "GGG". A może warto zaryzykować? Wygrana nad Kazachem byłaby czymś w rodzaju "Mission Imposible", jednak jak pokazała historia Maćka Sulęckiego, nawet przegrana po ciekawej walce otwiera wiele furtek. 
Na chwilę obecną Kamil na pewno da sobie czas na odpoczynek i wraz ze swoim sztabem gruntownie przeanalizuje wszystkie za i przeciw, by w odpowiednim momencie podjąć najlepszą dla siebie decyzje. Oby trafną! 

Zdjęcie: tojestboks.pl