wtorek, 9 lutego 2021

"Przypadkowi" mistrzowie wagi ciężkiej... od 1905 roku do czasów współczesnych.

Kilka dni temu w wieku 67 lat zmarł w Las Vegas były mistrz Świata wagi ciężkiej Leon Spinks. Jego historia jest niezwykle ciekawa, a on sam na stałe zapisał się w historii boksu. Mistrzostwo Świata zdobył już w ósmej zawodowej walce pokonując po 15 wyczerpujących rundach i niejednogłośniej decyzji sędziowskiej samego... Muhammada Ali. Kilka miesięcy później doszło do rewanżu i w nim już wyraźnie triumfował "The Greatest". Takich sytuacji moi drodzy było więcej, a niektórzy mistrzowie dzierżyli swój najcenniejszy pas przez zupełny przypadek. Przeanalizowałem historię wagi ciężkiej w boksie zawodowym i wytypowałem 11 pięściarzy, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie i do końca swojego życia mogą (mogli) mówić o sobie MISTRZ ŚWIATA WAGI CIĘŻKIEJ...



Zaczniemy od przeszłości i stopniowo będziemy sobie wracać do czasów współczesnych. Poznajcie tych "szczęśliwców":

Marvin Hart

"The Fightin' Kentuckian" urodził się w 1876 roku, a w grudniu 1899 roku zadebiutował na zawodowym ringu. Mierzył 182cm wzrostu, więc można sobie wyobrazić, jak wówczas wyglądała waga ciężka. Amerykanin słynął z silnego ciosu. Pierwsze 14 walk zakończył przed czasem, ale poziom jego rywali nie powalał. Później przyszła pierwsza porażka z rywalem o rekordzie 8-11-2. Powiem więcej - porażka przed czasem w pierwszej rundzie. W 1902 roku w pierwszej poważnej walce zmierzył się z niejakim Jackiem Rootem i przegrał gładko na punkty po drodze lądując na deskach. W 10 kolejnych 10 pojedynkach poniósł jeszcze dwie porażki i trzykrotnie zremisował, więc nie był to nikt wybitny. Nieoczekiwanie w 1905 Marvin dostał szanse walki o wakujący tytuł mistrza Świata wagi ciężkiej. Wtedy nie było jeszcze podziału na federacje. Mistrz był mistrzem. Rywalem Harta miał być... Jack Root (rekord 46-2-3). Walka toczyła się pod dyktando faworyta, a Marvin Hart po drodze zapoznal się z deskami. Nieoczekiwanie w 12 rundzie to on rzucił Roota na deski, a sędzia James Jeffries błyskawicznie zakończył walkę niejako "prezentując" tytuł w ręce Marvina Harta. Można było się spodziewać, że "Fightin' Kentuckian" stracił swój tytuł już w kolejnej walce przegrywając z niejakim Tommy'm Burnsem. Po tym pojedynku Hart walczył jeszcze przez 5 lat, stoczył 12 pojedynków, z czego wygrał... zaledwie cztery.


Max Baer

Płynnie przesuwamy się o niemal 30 lat do przodu, a tam swoją karierę prowadził Max Baer o pseudonimie "Livermore Larupper". Pięściarz z Kalifornii dużo lepiej nadawał się do wagi ciężkiej niż poprzednik. Mierzył niemal 190cm wzrostu i dysponował zasięgiem na poziomie 206cm. Zadebiutował w 1929 roku i z początku wygrywał często nawet w pierwszej rundzie. Później przeplatał wygrane z porażkami, a zdarzyła się mu nawet seria pięciu przegranych w dziewięciu kolejnych pojedynkach. Wszystko zmieniło się w 1933 roku, kiedy to po kilku wygranych Baer dostał szanse walki z wielkim wówczas Maxem Schmellingiem z Niemiec. Baer znokautował faworyzowanego rywala w 10 rundzie, czym zyskał status pretendenta do pasa należącego do Primo Carnery. Co ciekawe, wygrana nad Schmellingiem została uznana za najlepszą walkę 1933 roku przez Ring Magazine. W mistrzowskiej walce naturalnym faworytem był "Włoski olbrzym". Baer walczył jednak jak w transie, raz po raz rzucając Carnerę na deski. Trzy razy w pierwszej rundzie, dwukrotnie w drugiej, kolejny raz w trzeciej itd. Ostatecznie Max Baer został mistrzem Świata federacji NBA i NYSAC wygrywając z Carnerą przed czasem w 11 rundzie. W oficjalnych statystykach Włoch lądował na deskach aż... 10 razy. Niemal dokładnie rok później podszedł do pierwszej obrony tytułu, a w rolę pretendenta wcielił się niejaki Jim Braddock mający na koncie aż 25 porażek. Jak się pewnie domyślacie, "Livermore Larupper" przegrał wyraźnie na punkty i na tym skończył się jego mistrzowski sen. Baer kontynuował karierę jeszcze przez 6 lat, ale później już nie zbliżył się do dawnej formy.


Jim Braddock

Pogromca Maxa Baera, rekord 50-25-7. Forma życia w tym jednym momencie, a być może wykorzystanie słabszej dyspozycji Baera. Jego akurat mistrzowska szansa spotkała na sam koniec kariery. Wcześniej jak wynika ze statystyk co trzecią swoją walkę przegrywał, co prawda tylko raz przed czasem, ale przegrywał. W 1935 roku zdobył upragniony pas wygrywając ze wspomnianym wyżej Maxem Baerem, po czym... przepadł na dwa lata. W tym czasie swoją karierę mocno rozwijał młody jeszcze Joe Louis. W czasie wspomnianych dwóch lat pokonał m.in. Maxa Baera czy Bolesława Chrzanowskiego walczącego pod pseudonimem "Young Stanley Ketchel". Kiedy Braddock wrócił do boksu, zestawiono go właśnie z Louisem, legitymującym się wówczas rekordem 31-1. Braddock nieoczekiwanie rzucił Louisa na deski już na samym początku walki, ale później pojedynek całkowicie zdominował przyszły dominator deklasując Braddocka i stopując w ósmej rundzie. Później Jim Braddock jeszcze tylko raz pojawił się w ringu i w 1938 roku zakończył karierę. 


Ingemar Johansson

Przesuwamy się o 25 lat do współczesności, a tam iście ciekawie jawi się nam sylwetka Ingemara Johanssona. Reprezentant Szwecji urodzony w 1932 roku, na zawodowstwie zadebiutował 20 lat później. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, głównie z uwagi na fakt, iż całą swoją karierę prowadził tylko w swojej ojczyźnie. Okazjonalnie walczył w Danii, Niemczech czy Włoszech. Pozostawał jednak niepokonany, a do tego udało mu się zdobyć pas EBU - był mistrzem Europy przy wzroście lekko ponad 180cm i podobnie słabym zasięgu. W 1959 roku doczekał się jednakowoż debiutu na amerykańskiej ziemi, a do tego od razu miał spotkać się z Floydem Pattersonem i walczyć o pas mistrza Świata. Amerykanin dzierżył tytuł od trzech lat. Wygrał 35 z 36 pojedynków i był naturalnym faworytem konfrontacji ze Szwedem. Co stało się w ringu ustawionego na Yankee Stadium tego nie sposób wyjaśnić. Patterson spokojnie punktował swojego rywala w pierwszych dwóch rundach, po czym... nadział się na prawy krzyżowy i runął ciężko na deski. Podniósł się, odwrócił tyłem, zainkasował kolejne ciosy i znów musiał podnosić się z kolan. W samej trzeciej rundzie Johansson tak zdominował Floyda Pattersona, że ten aż... siedmiokrotnie leżał na macie ringu. Za siódmym razem w obawie o zdrowie faworyta potyczkę zakończył sędzia ringowy. Sensacja stała się faktem. W 1960 roku, dokładnie rok po pierwszej walce doszło do rewanżu. Tu już nie było niespodzianki i Amerykanin wygrał przez klasyczny nokaut w 5 rundzie. Rok później Panowie spotkali się po raz trzeci i znów górą był Patterson. "Ingo" wrócił do Szwecji, wygrał jeszcze cztery walki i zakończył karierę w wieku 31 lat. Johansson w USA stoczył trzy pojedynki - wszystkie z Floydem Pattersonem.


James Douglas

Historia znana na całym świecie. "Buster" po dziś dzień uznawany jest za sprawce największej sensacji w historii wagi ciężkiej, a być może całego zawodowego boksu w historii. W 1990 roku zadał pierwszą porażkę samemu Mike'owi Tysonowi wygrywając w Tokio Dome przez nokaut w 10 rundzie. Przed tym pojedynkiem Douglas przegrywał chociażby z Jesse Fergusonem czy Tony'm Tuckerem, ale na swoim rozkładzie miał np. Olivera McCalla czy Trevora Berbicka. Tego samego Berbicka, który stracił pas na rzecz Mike'a Tysona. "Buster" Douglas legitymował się słabszym rekordem niż przynajmniej ośmiu wcześniejszych rywali "Iron" Mike'a. Tyson miał się po prostu przejechać po Douglasie i iść swoją drogą dalej. Niestety, Japonia nie okazała się dla niego szczęśliwa. Tyson przegrał i zaczęły się jego wielkie kłopoty, życiowe i sportowe. A Douglas mógł świętować, chociaż był w głębokiej żałobie. Kilkanaście dni przed walką zmarła mu matka i do tej walki miało w ogóle nie dojść. Ostatecznie doszło, "Buster" sprawił kolosalną sensacje i był mistrzem Świata federacji WBC, WBA i IBF. Jeszcze w tym samym roku w pierwszej obronie Douglas przegrał szybciutko z Evanderem Holyfieldem. Po tej walce "Buster" zakończył karierę, ale wrócił po sześciu latach, stoczył 9 walk, z czego jedną - z Lou Savarese - przegrał...


Michael Bentt

Urodzony w Londynie reprezentant Stanów Zjednoczonych to również ciekawy przypadek pięściarza, który został mistrzem Świata wagi ciężkiej. Urodzony w 1964 roku, jego debiut na zawodowych ringach przypadł stosunkowo późno, bo w 1989 roku. Debiut i... porażka przez nokaut w pierwszej rundzie. Później 10 wygranych z rzędu, ale najlepszy z rywali legitymował się rekordem 14-10. Ledwie 46 rund stoczonych na zawodowstwie i... walka o pas WBO z Tommy'm Morrisonem. "The Duke'a" kibicom boksu przedstawiać nie trzeba. I co może się wydarzyć w ringu, kiedy wchodzą Morrison i Bentt z rekordem 10-1. Otóż wydarzyć - jak zawsze - mogło się wszystko i na nieszczęście dla Tommy'ego, właśnie się wydarzyło. Morrison już w pierwszych sekundach wstrząsnął Benttem, a ten pod ciosami bardziej doświadczonego rywala chwiał się jak chorągiewka na wietrze. W pewnym momencie, przy linach, wdał się z "Duke'm" w heroiczną wymianę na wyniszczenie. Trafił, zniszczył. Sensacja. Morrison ciężko wstawał, ale jeszcze dwukrotnie lądował na deskach, po czym zlitował się nad nim sędzia. Pięć miesięcy później Bentt przystąpił do pierwszej obrony mistrzowskiego pasa mierząc się z Herbie Hide'm. Przegrał przez nokaut w siódmej rundzie po drodze będąc wyraźnie słabszym w każdej kolejnej odsłonie. Pojedynek z Hide'm był ostatnim w karierze Bentta. Stoczył 13 pojedynków, z czego wygrał 11. Nikt nie pamięta jego nazwiska, ale zapisał się w historii złotymi zgłoskami.


Siarhei Liakhovich

Przenosimy się do czasów współczesnych, a przynajmniej bardziej znanych większości z Was. Białorusin o pseudonimie "White Wolf" rozpoczął zawodowe starty w 1998 roku od 16 wygranych z rzędu. Zapowiadał się na bardzo dobrego ciężkiego i za takiego można go było uznawać. Liakhovich na swoją mistrzowską szansę czekał do 2006 roku. Był oficjalnym pretendentem do pasa WBO należącego do Amerykanina Lamona Brewstera. Tego samego Brewstera, który rok wcześniej w 50 sekund zdemolował naszego Andrzeja Gołotę. Walka w Wolfstein Center trwała pełny dystans 12 rund. Białorusin w siódmej rundzie był liczony, ale ostatecznie zasłużenie pokonał rywala i zdobył upragniony tytuł. Liakhovich jest w tym zestawieniu głównie z uwagi na fakt, w jakich okolicznościach pas WBO stracił. Siedem miesięcy później w pierwszej obronie spokojnie prowadził walkę z Shannonem Briggsem. W ostatniej rundzie myślał już chyba o prysznicu, ale rozluźnił się za szybko. Dosłownie o sekundę. Amerykanin trafił Białorusina i zastopował go na... jedną sekundę przed ostatnim gongiem ostatnim ciosem wyrzucając go z ringu na stoliki sędziowskie. "White Wolf" przed ostatnią odsłoną prowadził u wszystkich sędziów punktowych i gdyby tylko dotrwał do końca, utrzymałby pas przy sobie. Tak się jednak nie stało. Liakhovich w dalszym ciągu kontynuuje karierę, ale już marnym skutkiem. Od przegranej z Briggsem stoczył 11 walk, z czego przegrał aż siedem. Obecnie ma 45 lat, więc pewnie lada chwila na dobre pożegna się z ringami.


Shannon Briggs

Mistrzem w ostatniej sekundzie został Shannon "The Cannon" Briggs, lepiej znany później jako "Let's Go Champ". Urodzony w 1971 roku Amerykanin to wyjątkowo barwna postać boksu. Ponad połowę ze swoich wszystkich pojedynków potrafił rozstrzygnąć w pierwszej rundzie (38 wygranych przez nokaut w 1 rundzie). Pierwszej mistrzowskiej próby doczekał się w 1998 roku, ale poległ przed czasem z Lennoxem Lewisem. Na kolejną szansę musiał poczekać ponad 8 lat. Rzucił wszystko na jedną kartę i w ostatniej sekundzie dosłownie wyrwał pas WBO z rąk Siarheia Liakhovicha. Nic jednak z tego, skoro w kolejnym starciu oddał go niemal bez walki na rzecz Sultana Ibragimova. Co ciekawe, po tej walce Briggs zrobił sobie kilka lat przerwy, po czym wrócił, wygrał trzy raz w pierwszej rundzie i dostał kolejną szansę. Tym razem od Vitaliya Kliczki. "Cannon" przegrał, ale nie dał się znokautować. Podczas tego pojedynku stracił jednak więcej zdrowia niż w całej dotychczasowej karierze. Od walki z Ukraińcem pozostaje niepokonany, długo domagał się walki z drugim z braci Kliczko, a od 2016 roku pozostaje nieaktywny. Zważywszy, że w tym roku skończy 50 lat, lepiej żeby już się nie pojawiał...


Bermane Stiverne

Doszliśmy już do czasów współczesnych. Bermane Stiverne urodzony w 1978 roku na wyspie Haiti to jeden z większych szczęśliwców, jeśli chodzi o pasy mistrzowskie. W 2013 roku przystąpił do walki o pas WBC Silver z Chrisem Arreolą. Arreola nie był już w najwyższej formie, za to "B-Ware" był chyba w jej szczytowym punkcie. Obaj Panowie trafili idealnie w czasie, gdyż właśnie rok wcześniej ostatnią zawodową walkę stoczył dotychczasowy mistrz Vitaliy Kliczko. Stiverne wypunktował wyraźnie Arreolę i mógł liczyć na walkę o wakat po Ukraińcu. Ku zdziwieniu wielu obserwatorów, do walki o wakujący pas WBC wyznaczeni zostali Stiverne i... Arreola. Tym razem Haitańczyk zastopował Amerykanina i sięgnął po tytuł. W styczniu 2015 roku miał przystąpić do pierwszej obrony, a w rolę pretendenta wcielił się wyśmiewany za rzekoy łatwy dobór rywali Deontay Wilder. Była to pierwsza walka, której "Bronze Bomber" nie zakończył przed czasem, ale praktycznie do jednej bramki wypunktował ociężałego Stiverne'a. "B-Ware" nacieszył się swoim pasem ledwie pół roku i był to jeden z najsłabszych mistrzów Świata wagi ciężkiej w historii. Od tego czasu podopieczny Dona Kinga walczy już tylko okazjonalnie, a słowo "walczy" to już spore nadużycie. Ostatnie pojedynki przegrał przed czasem prezentując żenującą formę, m.in. przegrał rewanż z Wilderem już w pierwszej rundzie. Czas na ostateczny koniec kariery...


Charles Martin

Jeśli mówi się, że Bermane Stiverne miał dużo szczęścia, to nie wiem jak wytłumaczyć historię Charlesa Martina. Pod koniec 2015 roku świat stanął na głowie, kiedy to niespodziewanej porażki z Tysonem Fury'm doznał wieloletni dominator Wladimir Kliczko. Fury zdobył wówczas pasy WBO, WBA i IBF. Nie zdążył się jednak nacieszyć swoim triumfem, a ostatnia z federacji nakazała mu obowiązkową obronę z Vyacheslavem Glazkovem, rodakiem Kliczki. Mało medialny i słaby marketingowo Ukrainiec został przez sztab Anglika uznany jako strata czasu, więc federacja IBF pozbawiła Fury'ego tego tytułu. Pas pozostał wakujący, a Glazkov miał o niego zaboksować z najwyżej rozstawionym rywalem. Wybór padł na Charlesa Martina, który przystępując do walki z Glazkovem, nie był faworytem. Pech jednak chciał, że Glazkov podczas mistrzowskiej potyczki doznał kontuzji kolana już na początku pojedynku i w trzeciej rundzie nie był już zdolny do kontynuowania starcia. Mistrzem mianowano Charlesa Martina. Okoliczności wręcz kosmiczne, bo jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie był on nawet blisko mistrzowskiej szansy. Stare porzekadło mówi jednak, że limit szczęścia i pecha musi się kiedyś wyrównać, a Martina ręka sprawiedliwości dosięgła bardzo szybko. Do pierwszej obrony tytułu wytypowano... Anthony'ego Joshuę, późniejszego dominatora wagi ciężkiej na lata, panującego po dziś dzień. "Prince" Martin podszedł do walki na dużym luzie, ale była to tylko zasłona strachu, gdyż już w drugiej rundzie leżał na deskach niezdolny do kontynuowania walki. Mistrzostwo przeszło na Brytyjczyka, a Charles Martin przejdzie do historii jako najkrócej panujący mistrz, gdyż od zdobycia pasa do jego utraty minęły zaledwie dwa miesiące i trzy tygodnie. 35-letni dzisiaj Martin próbuje jeszcze wrócić na właściwe tory, ale idzie mu to dość ciężko.


Andy Ruiz Jr. 

Wydawać by się mogło, że Meksykanina nie powinno być w tym zestawieniu, bo pokonał wielkiego arcymistrza, ale to właśnie on kompletuje i dopełnia "11-tkę" z nieco innych względów. To również szczęśliwiec. Do walki o pasy WBA, WBO i IBF z Anthony'm Joshuą wskoczył na zastępstwo za złapanego na stosowaniu środków dopingujących Jarrella Millera. Walkę wziął z bardzo niewielkim wyprzedzeniem, nie był w optymalnej formie i miał być tylko przecinkiem w pisaniu wielkiej historii niepokonanego przecież Joshuy. To co jednak wydarzyło się w 2019 roku w Madison Square Garden w Nowym Jorku porównywane było do Tokyo Dome i wygranej Jamesa "Bustera" Douglasa nad Mike'm Tysonem. Joshua był tego dnia nie swój, zauważyli to już nawet komentatorzy telewizyjni. Był to dla niego również debiut na amerykańskiej ziemi i jedyny dotychczasowy tam pojedynek. Anglik był ociężały, nie wyprowadzał swoich kombinacji, był elektryczny, reagował na każdy cios mniejszego, ale jakże ambitnego Meksykanina. I w końcu wdał się w wymianę, padł na deski i zaczął się prawdziwy spektakl Ruiza. Najpierw dwa razy podnosił się z desek w trzeciej, a później również dwukrotnie w siódmej rundzie. Walka została zastopowana przez sędziego ze względu na brak odpowiedzi Joshuy na pytanie, czy chce dalej walczyć. Wzrok Anglik miał mętny, on sam nie wiedział czy jest w stanie dalej bić się z czołgiem, jakim w tej walce był Andy Ruiz. Poddał się. Dlaczego więc Ruiza uznałem za "przypadkowego" mistrza? Bo nie był on zupełnie przygotowany na sukces. Zachłysnął się, zaczął się bawić, przestał trenować, szastał pieniędzmi, imprezował. Do rewanżu z Joshuą wniósł na ring niemal 130 kilogramów i wszystkie pasy musiał oddać jeszcze przed końcem 2019 roku. Od tego czasu nie pojawił się między linami, rozstał się ze swoim sztabem trenerskim, skupił się na dostatnim życiu i nie wiadomo czy jeszcze wróci na poziom, który reprezentował...



Tak kończą się historie 11 pięściarzy, którzy złapali Pana Boga za nogi w odpowiednim momencie, ale nie potrafili zrobić z tego pożytku na dłuższą metę. Jest wśród nich jednak wyraźny podział. Niemal połowa z nich osiągnęła niemały sukces wygrywając walki, w których skazani byli na istne pożarcie. Absolutnie nikt nie spodziewał się, że Max Baer pokona Primo Carnerę, Ingemar Johansson zniszczy Floyda Pattersona, James Douglas rozprawi się z Mike'm Tysonem, Michael Bentt zastopuje Tommy'ego Morrisona, a Andy Ruiz Anthony'ego Joshuę. Wszystkie te przypadki zostały zakończone przed czasem. Inni mieli natomiast szczęście, że odnaleźli się w idealnym momencie, jak Jim Braddock, Shannon Briggs, Bermane Stiverne czy Charles Martin. Pozostali może i zasłużenie zdobyli pasy, ale po frajersku je stracili - Marvin Hart, Siarhei Liakhovich. Każda historia jest inna, ale łączy je wspólny mianownik. Oni mogą (mogli) do końca życia mówić, że byli na samym szczycie światowej wagi ciężkiej. Krótko, bo krótko, ale byli. Świat będzie o nich pamiętał...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz